Jesteś tu:    Start   »   Piotr Kropotkin  »   ....

Piotr Kropotkin
Zdobycie chleba

Rozdział 11. WOLNE POROZUMIENIE

Dzięki odziedziczonym przesądom, dzięki z gruntu fałszywemu wychowaniu i wykształceniu, tak dalece przyzwyczailiśmy się widzieć wszędzie rząd, prawodawstwo i urzędników, iż w końcu zaczynamy wierzyć, że ludzie pozarzynaliby się nawzajem jak, dzikie zwierzęta, gdyby oko policjanta przestało nad nimi czuwać i że na ziemi zapanowałby zupełny chaos, gdyby władza państwowa nagle runęła. W tym zaślepieniu nie dostrzegamy dokoła tysięcy i tysięcy wolnych zrzeszeń, tworzących się bez wszelkiego udziału prawa i, sumą osiągniętych rezultatów, prześcigających wszystko, co się dokonywa pod opieką państwową.

Zajrzyjcie do którejkolwiek gazety codziennej. Szpalty jej poświęcone są wyłącznie działalności rządów i szachrajstwom politycznym. Gdyby jakiś Chińczyk przejrzał nasze dzienniki, nabrałby niewątpliwie przekonania, że w Europie nic się nie dzieje bez rozkazu z góry. Ale spróbujcie znaleźć tam cokolwiek o instytucjach, które powstają i rozwijają się bez udziału rządu! O tym nie ma nic albo prawie nic. Jeżeli prowadzi się rubrykę "wypadków bieżących", to chyba, dlatego że pozostają w związku z działalnością policji. O jakimś dramacie rodzinnym, o jakimś akcie protestu względem władzy wzmiankuje się dopiero wtedy, gdy do sprawy wmiesza się policja.

Trzysta pięćdziesiąt milionów Europejczyków kochają się lub nienawidzą, pracują lub żyją z renty, radują się lub cierpią, ale ich czyny, ich życie (po za literaturą, teatrem lub sportem), o ile rząd nie odgrywa w nich jakiejś roli - zostają dla prasy nieznane.

To samo można powiedzieć o historii. Znamy najdrobniejsze szczegóły życia jakiegoś króla lub działalności parlamentu. Historia przechowała wszystkie mowy dobre i marne, wygłaszane w parlamentach, które "nigdy nie odnoszą żadnego wpływu na głosowanie", jak mnie zapewniał jeden ze starych parlamentarzystów angielskich. Wizyty królów, dobry lub zły humor jakiegoś ministra lub polityka, jego dowcipy i intrygi - wszystko to historia gromadzi troskliwie i przechowuje dla potomności. Natomiast nie posiadamy materiału do odtworzenia obrazu życia wewnętrznego jakiegoś miasta średniowiecznego, do zaznajomienia się z olbrzymim mechanizmem handlowym miast hanzeatyckich, albo do zapoznania się z dziejami budowy katedry w Rouen. Historia zna dobrze daty katarów monarchów, ale działalnością twórczą ludu poza murami pałaców królewskich i parlamentów zajmować się nie lubi. I jeżeli nawet jakiś uczony poświęci swe życie badaniu tej strony dziejów, to prace jego pozostają nieznane, a tym czasem "historie polityczne" - a więc fałszywe, gdyż oświetlające jednostronnie życie społeczne - mnożą się, są czytywane i studiowane w szkołach.

Skupiwszy całą uwagę na parlamentach, ministrach i królach, nie spostrzegamy nawet tej olbrzymiej pracy, codziennie wykonywanej dokoła przez wolne zrzeszenia, pracy, stanowiącej największą chlubę naszych czasów.

Oto, dlaczego pragnęliśmy zaznaczyć przynajmniej niektóre, bardziej uderzające przejawy tej pracy twórczej i zarazem pokazać, że bez interwencji rządów ludzie doskonale umieją w najbardziej nawet zawiłych kwestiach porozumiewać się dla wspólnej pracy, o ile tylko ich interesy nie są całkiem sprzeczne.

Oczywiście, iż w społeczeństwie dzisiejszym, opartym na własności prywatnej tj. na zdzierstwie i na ciasnym, to jest bezmyślnym indywidualizmie - podobnego rodzaju objawy muszą być z konieczności ograniczone, porozumienie nie zawsze jest pozbawione cech pewnego przymusu i niejednokrotnie ma na widoku cele małostkowe, a nawet niskie. Atoli nie chodzi nam tutaj o przykłady, godne naśladowania - tych, bowiem społeczeństwo współczesne dostarczyć nie może. Pragniemy tylko wykazać, iż, pomimo przygniatającego nas indywidualizmu, jest jednak w życiu naszym szeroka dziedzina, w której postępujemy na zasadzie swobodnego porozumienia. Okazuje się, iż bez rządu daleko łatwiej obejść się, niż się na pozór zdaje.

Przytoczmy przykład kolei żelaznych. Sieć kolei europejskich pozwala podróżować z północy na południe, ze wschodu na zachód - od Petersburga do Madrytu, z Calais do Konstantynopolu - bez dłuższych postoi, nie przesiadając się nawet (o ile się jedzie ekspresem). Posyłka, oddana na którejkolwiek stacji, dojdzie do rąk adresata, w Turcji, czy Azji; wystarczy, aby nosiła napis danej miejscowości.

Podobny rezultat osiągnąć można dwojaką drogą. Jakiś Napoleon, Bismarck, czy inny władca, który marzył o podboju Europy, mógł z Paryża, Berlina lub Rzymu, nakreślić na mapie kierunek linii kolejowych i wyznaczyć porządek ruchu pociągów. To był właśnie ideał ukoronowanego idioty Mikołaja I. Gdy przedstawiono mu projekt połączenia Moskwy z Petersburgiem, nakreślił na mapie Rosji linię prostą pomiędzy obiema stolicami i rzekł: "Taki ma być kierunek". I tak istotnie po linii prostej przeprowadzono tor: zasypywano wąwozy, wznoszono wysokie mosty, które po kilku latach trzeba było porzucić, bez względu na niesłychane koszty, jakie pochłonęły.

Oto jeden sposób. Ale gdzie indziej postąpiono inaczej. Koleje żelazne budowano częściami, następnie części te łączono ze sobą, a wreszcie zainteresowane towarzystwa kolejowe weszły ze sobą w porozumienie i tak zorganizowały ruch pociągów, aby można było przewozić towary bez przeładowywania ich z wagonu do wagonu przy przejściu z jednej linii na drugą.

Dokonano tego na drodze swobodnego porozumienia, za pomocą wymiany listów i propozycji, za pomocą zjazdów, na które przybywali delegaci nie po to, aby stanowić prawa, lecz żeby rozważać i porozumiewać się, co do kwestii specjalnych; a po zjeździe wracali do swych towarzystw nie z gotowym prawem, lecz z projektem umowy, który można by było przyjąć lub odrzucić.

Zapewne nie obeszło się bez tarć; zdarzali się ludzie uparci, którzy nie dawali się przekonać. Ale koniec końcem wspólny interes godził wszystkich - nie było potrzeby przywoływania wojska przeciw opornym.

Ta olbrzymia sieć połączonych kolei żelaznych i ten bajeczny ruch handlowy, któremu dają podstawę, stanowiący niewątpliwie najbardziej charakterystyczną cechę naszego czasu - jest dziełem swobodnego porozumienia. Gdyby ktokolwiek przed pięćdziesięciu laty przepowiedział coś podobnego, to nasi przodkowie mieliby go za głupca lub wariata i zakrzyczeliby go: "Nigdy w świecie nie uda się doprowadzić do porozumienia stu towarzystw akcyjnych! To utopia, czysta bajka! Porozumienie mógłby nakazać tylko jakiś zarząd centralny, z naczelnym dyrektorem o silnej pięści."

Najciekawszy w tej organizacji jest właśnie brak jakiegokolwiek zarządu centralnego. Niema ani ministra, ani dyrektora, ani parlamentu, ani nawet komitetu naczelnego! Wszystko załatwia się drogą porozumienia.

A teraz zapytajmy państwowca, który powiada, że "nigdy nie można będzie obejść się bez rządu centralnego, chociażby nawet w takiej sprawie, jak regulowanie biegu towarów" - pytamy go: "W jakiż sposób koleje europejskie mogą się bez nich obchodzić? W jaki sposób udaje im się przewozić po całym kontynencie miliony podróżnych i całe góry towarów? Jeżeli kolejowe towarzystwa akcyjne mogły dojść do porozumienia, dlaczego nie będą mogli tego dokazać robotnicy, gdy koleje przejdą w ich ręce? I jeżeli towarzystwa prywatne mogą działać zgodnie bez wspólnej władzy, dlaczegóż niezbędną miałaby być w społeczeństwie, składającym się z grup wolnych pracowników?"

***

Usiłując dowieść za pomocą przykładów, że nawet teraz, pomimo istnienia niesprawiedliwości dzisiejszego ustroju społecznego, ludzie doskonale mogą porozumiewać się bez pomocy państwowej, o ile interesy ich nie są biegunowo sprzeczne, nie przeoczmy jednak zarzutów, które nam postawić można. Przykłady nasze mają jedną słabą stronę - niepodobna wskazać dziś ani jednej organizacji, która by nie spoczywała na wyzysku słabego przez silnego, biedaka przez bogacza. Dlatego to państwowcy, z właściwą im logiką, nie omieszkają powiedzieć nam: "Widzicie sami, że interwencja państwa jest niezbędną choćby, dlatego aby położyć kres temu wyzyskowi". Tylko nie biorą oni pod uwagę tego, czego nas uczy historia, przemilczają, iż samo państwo przyczyniło się do pogorszenia tego stanu rzeczy, stwarzając proletariat i wydając go na łaskę wyzyskiwaczy. I zapominają wyjaśnić nam, w jaki sposób możliwe jest zniesienie wyzysku, dopóki istnieć będą przyczyny wywołujące go - kapitał indywidualny, oraz nędza, w dwóch trzecich stwarzana przez państwo.

Nadto przewidujemy, iż przykład nasz spotka jeszcze taki zarzut: "Czyż nie widzicie, jak towarzystwa kolejowe rabują pasażerów, jak uciskają swych funkcjonariuszy? Przecież państwo musi wziąć ich pod swą opiekę!"

Ale czyż nie mówiliśmy wielokrotnie, że dopóki istnieć będą kapitaliści, dopóty trwać będą nadużycia władzy. A któż inny, jak nie państwo, ów domniemany dobroczyńca - nadało owym towarzystwom te straszliwą moc, którą rozporządzają? Kto dawał im koncesje? Kto posyłał wojsko do uśmierzania strajków kolejowych? A początkowo czyż państwo nie rozciągało przywilejów towarzystw kolejowych tak dalece, że zabraniało gazetom wspominać o wypadkach kolejowych, aby nie obniżać wartości akcji kolejowych, przez siebie gwarantowanych? Czyż nie ono wspierało ów monopol, który czynił różnych Vanderbiltów (23), Polakowów, dyrektorów kolei Parysko-Lyońsko-Śródziemnomorskiej i St. Gotardzkiej, "królami naszych czasów"?

Owóż, gdy przytaczamy jako przykład porozumienie, zawarte pomiędzy towarzystwami kolejowymi, to nie uważamy tego bynajmniej za ideał gospodarki ekonomicznej, ani nawet organizacji technicznej. Chodzi nam tylko o podkreślenie faktu, że jeżeli kapitaliści, mający jedynie na celu powiększenie swych osobistych zysków kosztem ogółu, mogą eksploatować koleje żelazne bez powoływania jakiegoś ministra czy biura międzynarodowego - to dlaczegóż nie potrafią tego również dobrze, a nawet lepiej stowarzyszenia robotnicze?

Istnieje jeszcze jeden zarzut na pozór bardziej poważny. Można by powiedzieć, że porozumienie, o którym mówiliśmy, nie jest zupełnie swobodne, albowiem wielkie towarzystwa narzucają swą wolę małym. Mógłby ktoś wskazać np. jedno z takich wielkich towarzystw, które zmusza pasażerów jadących z Berlina do Bazylei, jechać nie przez Lipsk, lecz przez Kolonie i Frankfurt; inne znów, które każe towarom nakładać drogi po sto i dwieście kilometrów (na większych przestrzeniach) w interesie swych potężnych akcjonariuszy; inne wreszcie, które drugorzędne linie kolejowe doprowadza do ruiny. W stanach Zjednoczonych, zarówno towary jak i pasażerowie zmuszani bywają niekiedy odbywać podróż podług marszruty wprost nieprawdopodobnej po to, aby dolary płynęły do kieszeni jakiegoś Vanderbilta.

Powtórzyć musimy poprzednią odpowiedź: dopóki istnieć będzie kapitalizm, dopóty kapitał uciskać będzie kapitały drobne. Ucisk ten wszakże nie jest wyłącznie sprawą samego kapitalizmu. Wielkie towarzystwa uciskać mogą mniejsze przede wszystkim, dlatego że popiera ich państwo, że stwarza na ich korzyść monopole.

Marks doskonale wykazał, jak prawodawstwo angielskie uczyniło wszystko dla zrujnowania drobnego przemysłu, doprowadzenia włościanina do nędzy i oddania na pastwę wielkich przemysłowców całej armii nędzarzy, zmuszonych do sprzedania swej pracy za byle, jaką zapłatę. To samo da się powiedzieć o prawodawstwie, dotyczącym kolei żelaznych. Linie strategiczne, linie subwencjonowane, linie mające monopol przewożenia korespondencji międzynarodowej - wszystko było puszczone w ruch w interesie wielkich kapitałów. Gdy Rothschild - wierzyciel wszystkich państw europejskich - umieszcza swe kapitały którymkolwiek przedsiębiorstwie kolejowym, wierni jego poddani - ministrowie, spieszą urządzić wszystko tak, by zabezpieczyć mu jak największe zyski.

W Stanach Zjednoczonych - owym kraju demokratycznym, stawianym niekiedy jako ideał przez państwowców - we wszystkich sprawach, mających związek z kolejami, panują stosunki wprost skandaliczne. Jeżeli jakieś towarzystwo ma możliwość zrujnowania współzawodników niskimi taryfami, to, dlatego że pokrywa swe straty z olbrzymich przestrzeni ziemi, wyłudzonej od państwa, za pomocą łapówek. Sprawozdania o amerykańskim handlu zbożowym wykazały, jak wielkim jest udział państwa w tej eksploatacji słabych przez silnych.

I tu państwo dziesięciokrotnie, stukrotnie wzmogło potęgę wielkiego kapitału. I gdy widzimy, że syndykatom towarzystw kolejowych, (które też są owocem wolnego porozumienia) udaje się niekiedy osłonić drobne towarzystwa przed wielkimi, to możemy tylko podziwiać moc wewnętrzną zasady wolnego porozumienia, wbrew wszechpotędze wielkiego kapitału, wspieranego przez państwo.

Istotnie drobne towarzystwa żyją pomimo stronniczości państwa, i jeżeli we Francji, tym klasycznym kraju centralizacji państwowej, istnieje tylko pięć czy sześć wielkich towarzystw kolejowych, to w Wielkiej Brytanii natomiast naliczyć można przeszło sto, a wszystkie żyją w najlepszym porozumieniu wzajemnym i niezawodnie stoją wyżej, pod względem organizacji i szybkości przewozu towarów i ludzi, od kolei francuskich i niemieckich.

Zresztą nie o to chodzi. Wielki kapitał, wspierany przez państwo, zawsze może zdławić drobne kapitały, o ile to będzie w jego interesie. Chodzi nam o podkreślenie faktu, że porozumienie setek towarzystw kolejowych, w których ręku znajdują się koleje Europy, nastąpiło bezpośrednio, bez interwencji jakiegoś rządu centralnego, który by poszczególnym towarzystwom dyktował prawa. Porozumienie to utrzymuje się w dalszym ciągu dzięki zjazdom, na których przedstawiciele towarzystw radzą, nie nad prawami, lecz nad projektami, które następnie komunikują swym mocodawcom. Jest to zasada nowa, różniąca się zasadniczo od wszelkiej zasady państwowej - monarchicznej czy republikańskiej, autokratycznej czy parlamentarnej. Jest to prąd nowy, nieśmiało jeszcze ujawniający się w społeczeństwach europejskich, ale, do którego należy przyszłość.

Ile razy zdarza się czytać w pismach socjalistów-państwowców wykrzykniki: "A któż w przyszłym społeczeństwie podejmie się regulowania ruchu na kanałach? A gdyby, któremu z waszych "towarzyszy" anarchistów przyszło do głowy postawić swą łódź w poprzek kanału i zatamować drogę tysiącom statków - któżby przywołał go do porządku?"

Otóż życie realne dostarcza dowodów, że i w tym wypadku, jak w wielu innych, doskonale obejść się można bez państwa. Swobodne porozumienie, swobodna organizacja, zastępują kosztowną i szkodliwą maszynę państwową i lepiej spełniają to samo zadanie.

Wiadomo, czym są dla Holandii kanały - są to jej drogi. Wiadomo również, jaki tam ruch panuje. To, co u nas transportuje się drogami bitymi i żelaznymi, w Holandii idzie drogą wodną. W kraju tym, powinni ludzie wydzierać sobie oczy o to, czyj statek przejdzie pierwszy. Tu przede wszystkim państwo powinno by interweniować w celu zaprowadzenia ładu.

A jednak dzieje się inaczej. Holendrzy są bardziej praktyczni i już od bardzo dawna potrafili urządzić się inaczej, tworząc gildie, czy syndykaty przewozowe. Były to stowarzyszenia wolne, wyłonione pod wpływem potrzeb żeglugi. Ruch statków odbywał się według przyjętej kolei. Każdy statek powinien się do niej dostosować i nie wolno mu wyprzedzać innych pod karą wykluczenia z syndykatu. Żaden nie miał prawa stać na kotwicy w portach dłużej nad pewną ilość dni, po upływie, których, musiał odpływać nawet bez ładunku, aby opróżnić miejsce dla innych. W ten sposób unikano przepełnienia, aczkolwiek pozostawiano pole dla współzawodnictwa przedsiębiorców, konsekwencji zasady własności indywidualnej. Usuńcie to - a porozumienie będzie bardziej szczere, bardziej sprawiedliwe.

Oczywiście właściciel statku mógł należeć albo nie należeć do syndykatu - była to jego sprawa osobista. Jednak większość wolała doń przystąpić. Syndykaty dają, bowiem takie korzyści, że zawiązały się na Renie, na Wezerze, na Odrze, aż po Berlin. Przewoźnicy nie czekali, aż wielki Bismarck zaanektuje Holandię dla Niemiec i mianuje swego "Ober-Haupt-General-Staats-Kanal-Navigations-Rath?a" (najwyższego, głównego, generalnego radcę państwowego dla spraw żeglugi na kanałach), dźwigającego ilość galonów, odpowiadającą długości jego tytułu. Woleli porozumieć się w skali międzynarodowej. Co więcej, szereg żaglowców, pełniących służbę pomiędzy portami niemieckimi, a Skandynawią i Rosją, przystąpiło również do tych syndykatów, w celu regulowania ruchu na Bałtyku i wprowadzenia doń pewnej harmonii. Związki te, oparte na porozumieniu dobrowolnym, są w zupełności niezależne od rządu.

Możliwe, a nawet prawdopodobne, że i tutaj wielki kapitał uciska mały. Możliwe też, że syndykat ujawni tendencje do przeobrażenia się w monopol zwłaszcza pod cennym protektoratem państwa, które nie omieszka się tutaj wtrącić. Nie zapominajmy, że syndykaty składają się z ludzi, którzy kierują się wyłącznie względem na swój interes indywidualny. Ale gdyby każdy właściciel statku był zmuszony, na skutek socjalizacji produkcji, spożycia i wymiany, do uczestniczenia w stu innych związkach, potrzebnych do zaspokajania jego potrzeb, sprawa uległaby zmianie zasadniczej. Potężny na wodzie, czułby się słabym na lądzie i spuściłby z tonu, aby porozumieć się z kolejami, z fabrykami i innymi grupami. W każdym razie, nie sięgając w przyszłość, wskazaliśmy na związek samorzutny, który umie obejść się bez rządu. Przejdźmy do innych przykładów.

Gdy mowa o statkach, nie zapomnijmy o jednej z najpiękniejszych organizacji, jaka powstała w XIX stuleciu, z której możemy być słusznie dumni. Jest to Związek Ratowania Tonących (Lifeboat Association).

Wiadomo, że rok rocznie tysiące statków rozbija się u wybrzeży Anglii. Na pełnym morzu mocny okręt rzadko boi się burzy. Niebezpieczeństwa grożą mu dopiero u wybrzeży: nawałnice, prądy, uniemożliwiające kierowanie statkiem, skały podwodne i mielizny, na których rozbić się może.

Nawet kiedyś, gdy mieszkańcy wybrzeży rozpalali ognie na brzegu morskim, w celu zwabienia okrętów na mielizny, by podług zwyczaju zawładnąć ich ładunkiem - nawet wówczas robili, co mogli dla ocalenia załogi. Spostrzegłszy tonący statek, rzucali się na morze na swych drobnych jak łupina orzecha, łódkach i spieszyli na pomoc ginącym, znajdując sami częstokroć śmierć w falach. Każda wioska nadbrzeżna posiada legendy o czynach bohaterskich swych mieszkańców, zarówno kobiet jak i mężczyzn, którzy narażali swe życie niosąc pomoc tonącym.

Zapewne i państwo i uczeni przyczyniają się do zmniejszenia liczby katastrof. Latarnie morskie, sygnały, mapy, przepowiednie meteorologiczne niezawodnie uczyniły wiele w tym kierunku. A jednak i dziś jeszcze, co roku tysiące statków i wiele tysięcy istot ludzkich potrzebuje ratunku.

I otóż kilku ludzi dobrej woli wzięło się do dzieła. Z zawodu marynarze, wypracowali model łodzi ratunkowej, zdolnej do walki z burzą bez obawy przewrócenia się lub zatonięcia. Następnie rozpoczęli agitację w celu wzbudzenia zainteresowania dla swojej sprawy w szerokich kołach publiczności i zdobycia niezbędnych środków na budowę łodzi ratunkowych i rozmieszczenia ich tam, gdzie najczęściej zdarzały się wypadki.

Ludzie ci, nie mając w sobie jakobinizmu, nie zwrócili się do rządu o pomoc. Rozumieli, bowiem że dla pomyślnego rozwoju tego przedsięwzięcia niezbędny jest współudział marynarzy, ich entuzjazm, znajomość miejscowości, w szczególności zaś ich poświęcenie. Ażeby odnaleźć ludzi, którzy na pierwszy sygnał rzucą się wśród nocy w otchłań bałwanów, niepowstrzymani ani przez mroki ani przez wichry, walczą w ciągu pięciu, sześciu, dziewięciu godzin z odmętem, zanim dopłyną do ginącego statku, słowem ludzi ryzykujących własne życie, aby ratować życie bliźnich, koniecznym jest uczucie solidarności, duch poświęcenia, które nie kupują za pomocą galonów.

Był to ruch zupełnie samorzutny, mający swe źródło w wolnym porozumieniu i inicjatywie indywidualnej. Setki zrzeszeń lokalnych zakwitło wzdłuż wybrzeży. Inicjatorzy mieli tyle zdrowego rozumu, że nie narzucili się stowarzyszonym w charakterze dyrektorów. Szukali światła w wioskach rybaków. Gdy jakiś lord np. przysyłał fundusze na zbudowanie łodzi ratunkowej w jednej ze wsi nadbrzeżnych, przyjmowano ofiarę, lecz o wyborze miejsca postoju nowej łodzi rozstrzygali rybacy i marynarze danej miejscowości.

Nie do admiralicji zwracano się po plany nowych łodzi. "Ponieważ chodzi - czytamy w jednym ze sprawozdań stowarzyszenia - aby ratownicy mieli pełne zaufanie do łodzi, na której puszczają się na morze, komitet winien przede wszystkim troszczyć się o to, by w każdej miejscowości łodzie ratunkowe budowane były według typu, który miejscowi ratownicy uznali za najlepszy". To też każdy rok niemal przynosi jakieś udoskonalenia.

I wszystko spełniają ochotnicy, zorganizowani w komitety lub grupy lokalne, dzięki wzajemnej pomocy i wzajemnemu porozumieniu! Prawdziwi anarchiści! Nie nakładając na stowarzyszonych żadnych opłat przymusowych, w ciągu roku zebrali składkami dobrowolnymi z górą milion franków.

Rezultaty ich pracy przedstawiają się w sposób następujący: stowarzyszenie posiadało w 1891 roku 293 łodzi ratunkowych. W tym czasie uratowało 601 rozbitków i 33 okręty, a od czasu założenia ocaliło ogółem życie 32.671 ludzi.


W roku 1886, gdy zatonęły trzy łodzie ratunkowe wraz z załogami, do stowarzyszenia przystąpiły setki ochotników, zawiązując szereg nowych grup lokalnych, czego wynikiem było zbudowanie około dwudziestu statków. Nadmieńmy tu jeszcze, że stowarzyszenie rozsyła, co roku rybakom i marynarzom doskonałe barometry, odstępując je po cenie trzy razy niższej od ich wartości rzeczywistej. Nadto zajmuje się szerzeniem wiadomości meteorologicznych i komunikuje zainteresowanym przepowiednie uczonych, co do nagłych zmian pogody.

Setki tych drobnych komitetów czy grup lokalnych - powtarzamy raz jeszcze - ni są zorganizowane hierarchicznie i tworzą się wyłącznie z ochotników-ratowników oraz ludzi, których ta sprawa blisko obchodzi. Komitet centralny, który jest raczej ośrodkiem dla porozumienia się stowarzyszonych, do ich czynności nie wtrąca się wcale.

Prawda, że gdy w danej miejscowości, gdzie leży posterunek ratunkowy, odbywa się głosowanie - np. w sprawie szkół lub podatków miejscowych - komitety ratunkowe, jako takie, nie biorą nigdy udziału w dyskusjach, skromność, której niestety nie naśladują członkowie rad municypalnych. Ale z drugiej strony ci mężni ludzie nie chcą się zgodzić na to, aby ci, co nigdy nie narażali swego życia w walce z rozhukanym żywiołem, stanowili prawa, dotyczące akcji ratunkowej. Na pierwszy sygnał o grożącym niebezpieczeństwie, zbiegają się, porozumiewają i wyruszają na morze. Nie oczekują orderów, jedynym bodźcem jest ich dobra wola.

Przyjrzyjmy się innemu jeszcze stowarzyszeniu tegoż rodzaju - Czerwonemu Krzyżowi. Mniejsza zresztą o nazwę; zobaczmy, czym ono jest.

Wyobraźcie sobie, co by to było, gdyby w połowie XIX wieku zjawił się ktoś i powiedział: "Państwo, które z taką łatwością potrafi w ciągu jednego dnia wydać na śmierć dwadzieścia tysięcy ludzi, a dwa razy tyle skazać na kalectwo, nie jest zdolne do niesienia pomocy własnym swym ofiarom. Dlatego też - dopóki wojna istnieje - sprawę tę winna wziąć w swe ręce inicjatywa prywatna. Trzeba, żeby ludzie dobrej woli stworzyli organizację międzynarodową dla tego humanitarnego celu".

Ileżby to drwin posypało się na człowieka, któryby miał odwagę powiedzieć coś podobnego! Przede wszystkim nazwano by go utopistą, a następnie, gdyby go miano zaszczycić odpowiedzią, to powiedziano by: "Właśnie tam, gdzie najwięcej pomoc będzie potrzebna, ochotników nie będzie! Wasze dobrowolne szpitale skoncentrują się w miejscach bezpiecznych, gdy tym czasem w ambulansach na polu bitwy brak będzie wszystkiego. Zresztą antagonizmy narodowe sprawią, że biedni żołnierze umierać będą bez wszelkiej pomocy". I każdy miałby tu do dodania jakiś argument zniechęcający. Komuż z nas nie obijały się o uszy krytyki w podobnym tonie!


Wiemy obecnie, jaki obrót sprawa przyjęła. Wszędzie, w każdym kraju, w tysiącach miejscowości zorganizowane zostały z ochotników oddziały Czerwonego Krzyża, a gdy wybuchła wojna 1870-71 roku, ochotnicy przystąpili do roboty. Setki mężczyzn i kobiet spieszyły ofiarować swoje usługi. Zorganizowano tysiące szpitali i ambulansów, pociągi rozwoziły żywność, bieliznę i środki opatrunkowe. Komitety angielskie wysyłały całe transporty żywności, odzieży, nasion dla siewu, narzędzi, zwierząt pociągowych - nawet pługi parowe wraz z obsługującymi je specjalistami - do departamentów francuskich, zniszczonych przez wojnę!

Przeczytajcie dzieło Gustawa Moynier, pt. "Czerwony Krzyż" - a zdumieni będziecie ogromem dokonanej pracy.

Co do proroków, zawsze gotowych do odmawiania innym męstwa i rozumu i uważających siebie za jedynie uzdolnionych do sterowania światem podług własnego widzimisię, to żadna z ich przepowiedni nie ziściła się.

Poświęcenie ochotników Czerwonego Krzyża przewyższyło wszelkie pochwały. Ochotnicy spieszyli zająć najbardziej niebezpieczne posterunki; a gdy lekarze francuscy, opłacani przez państwo, na wieść o zbliżaniu się Prusaków uciekli wraz ze swym sztabem, ochotnicy Czerwonego Krzyża spełniali w dalszym ciągu swą powinność pod gradem kul, znosząc grubiaństwa oficerów zarówno bismarkowskich jak i napoleońskich i opiekując się rannymi bez względu na ich narodowość. Holendrzy i Włosi, Szwedzi i Belgowie, nawet ochotnicy z Chin i Japonii działali w doskonałym porozumieniu. Rozmieszczali swe szpitale i ambulanse według potrzeb chwili, współzawodnicząc ze sobą chyba tylko pod względem higienicznych urządzeń szpitali. Iluż to Francuzów od dziś jeszcze wspomina z głęboką wdzięcznością troskliwą opiekę, której doznali w ambulansach Czerwonego Krzyża od jakiejś pielęgniarki - Holenderki lub Niemki!

Ale dla zwolenników władzy państwowej, wszystko to nie ma znaczenia! Ich ideał - to lekarz pułkowy, urzędnik opłacany przez państwo! Do diabła Czerwony Krzyż z jego wzorowymi szpitalami, jeżeli pielęgniarki nie są funkcjonariuszami państwowymi!

Jest to, zatem organizacja względnie niedawna, która posiada setki tysięcy członków, swoje ambulanse, szpitale, pociągi, która opracowuje nowe metody leczenia rannych i która zawdzięcza swe powstanie samorzutnej inicjatywie kilku ludzi wielkiego serca.

Może powie nam kto, że przecież i państwa przyczyniły się do rozwoju tej organizacji? - Tak, państwa położyły swą rękę na "Czerwonym Krzyżu", żeby nim zawładnąć. W komitetach centralnych przewodniczą panowie, których dusze lokajskie nazywają "książętami krwi". Królowie i królowe raczą darzyć komitety narodowe swym łaskawym patronatem. Lecz nie ich opiece zawdzięcza organizacja swoje powodzenie! Zawdzięcza je tysiącom komitetów lokalnych, rozsianych w każdym kraju, zawdzięcza ofiarnej działalności jednostek, mężnemu poświęceniu się wszystkich, którzy dążą do niesienia pomocy ofiarom wojny. I niewątpliwie to poświęcenie byłoby jeszcze większe, gdyby rządy nie wtrącały się wcale do sprawy!

W każdym razie bynajmniej nie na rozkaz jakiegoś centralnego komitetu międzynarodowego spieszyli Anglicy i Japończycy, Szwedzi i Chińczycy nieść swoją pomoc rannym w 1871 r. Nie na rozkaz jakiegoś ministerium międzynarodowego wznoszono szpitale w dzielnicach objętych pożogą wojny i urządzano ambulanse na polach bitew. Działo się to jedynie dzięki inicjatywie ochotników, napływających ze wszystkich krajów. Przybywszy na miejsce, ochotnicy ci nie skakali sobie do oczu, jak to przewidywali państwowcy, lecz wszyscy bez różnicy narodowości brali się zgodnie do pracy.

Możemy tylko ubolewać, że tyle wysiłków olbrzymich poświęcono takiej sprawie i moglibyśmy zapytać, jak pyta dziecko w wierszu Wiktora Hugo: "Więc po cóż ich ranią, jeżeli potem leczą?" - Dążąc do zniesienia przemocy kapitału i wszechwładztwa burżuazji, tym samym dążymy do ukrócenia wszelkich rzezi i wolelibyśmy, aby ochotnicy "Czerwonego Krzyża" skierowali swą działalność wraz z nami ku zniesieniu wojny w ogóle.

Musieliśmy jednak zwrócić uwagę na tę olbrzymią organizację, jako na jeszcze jeden dowód wspaniałych rezultatów porozumienia i pomocy wzajemnej.

Gdybyśmy chcieli szukać innych przykładów w dziedzinie sztuki tępienia ludzi, nie skończylibyśmy szybko ich wyliczania. Poprzestaniemy na wymienieniu licznych stowarzyszeń, którym armia niemiecka zawdzięcza swą siłę, niepolegającą bynajmniej - jak mniemają powszechnie - wyłącznie na dyscyplinie. Stowarzyszenia te, rozsiane po całych Niemczech, mają na celu szerzenie władzy wojskowej.

Stowarzyszenia strzeleckie, stowarzyszenia dla igrzysk wojskowych i strategicznych, związki dla studiów topograficznych itp. - oto kuźnice, w których wykuwa się wiedza techniczna armii niemieckiej, a nie w szkołach wojskowych. Całe Niemcy pokrywa olbrzymia siec stowarzyszeń wszelkiego rodzaju, obejmujących zarówno wojskowych jak i cywilnych, geografów i gimnastyków, myśliwych i techników; stowarzyszenia te powstają samorzutnie, organizują się, łączą z innymi, uczą się, badają, poznają kraj. Tym to właśnie stowarzyszeniom ochotniczym i wolnym związkom zawdzięcza armia niemiecka swą istotną potęgę.

Cel ich jest wstrętny. Lecz godny zaznaczenia jest fakt, iż nawet państwo, którego celem "najwyższym" jest organizowanie siły zbrojnej - zrozumiało, że rozwój tej siły, pozostawiony swobodnej inicjatywie jednostek i zrzeszonemu współdziałaniu grup, będzie owocniejszy.

Dziś nawet w sprawach wojny uciekają się do zasady swobodnej inicjatywy; na dowód tego można wskazać na armię ochotników angielskich, na Związek Narodowy artylerzystów angielskich i na organizujący się związek obrony wybrzeży Anglii, który, jeżeli dojdzie do skutku, okaże się bardziej sprężystym i czynnym, niż ministerstwo marynarki ze swymi pancernikami, wylatującymi w powietrze i ze swymi bagnetami, gnącymi się jak ołów.

Wszędzie państwo abdykuje, zrzeka się swych "świętych" obowiązków, przekazując je inicjatywie prywatnej. Na wszystkich polach życia społecznego swobodne porozumienie wdziera się w dziedzinę państwa. Przykłady, które tu przytoczyliśmy, dają zaledwie słabe wyobrażenie o tym, czym stać się mogą wolne zrzeszenia z chwilą, gdy państwo istnieć przestanie.

Nasze bogactwa | Dobrobyt dla wszystkich | Komunizm anarchistyczny | Wywłaszczenie | Żywność | Mieszkanie | Odzież | Cel i wydajność produkcji | Pragnienie zbytku | Praca radosna | Wolne porozumienie | Zarzuty | Praca najemna w społeczeństwie kolektywistycznym | Spożycie i produkcja | Podział pracy | Decentralizacja przemysłu | Rolnictwo



[strona główna] [biografia] [pisma] [opracowania] [ikonografia] [bibliografia] [odnośniki] [redakcja]

Wykonanie Trojka Design  ©   2001-2010 rozbrat.org