Sytuacja z warszawskiego Marszu Niepodległości potwierdza niezbicie, że stoimy u progu ważnych wyborów. Albo dokona się głębokich zmian na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej, albo społeczna frustracja znajdzie ujście w nacjonalizmie, co wzmocni skrajne prawicowe ugrupowania polityczne. Jak będzie wyglądała Polska po przejęciu władzy przez prawicę, nietrudno sobie wyobrazić. Kryzys nie będzie bowiem w żadnym przypadku sprzyjał demokratycznym i polubownym rozwiązaniom.
Jednocześnie prawica szuka nie realnego przeciwnika politycznego, odpowiedzialnego za problemy społeczne i gospodarcze, lecz „kozła ofiarnego”. I z pewnością go znajdzie. W sensie ideologicznym nacjonaliści pałają chęcią zemsty za śmierć „żołnierzy wyklętych” i pasażerów tupolewa. To, że budują swoją politykę na podstawie tej pozbawionej jakiejkolwiek sensu treści – tym lepiej! Ofiarą może zostać okrzyknięta dowolna grupa społeczna. Obojętnie jak może nam to się wydawać w tym momencie groteskowe, powraca upiór państwa terroru, niczym nosorożec z dramatu Ionesco.
Hegel powiedział kiedyś, że liberalizm prowadzi do autorytaryzmu. Liberalna polityka gospodarcza oraz propaganda transformacyjnego sukcesu i „dobrobytu” załamuje się i stanowi dziś istotne podglebie dla skrajnej prawicy (nie tylko w Polsce). W istocie bowiem rzeczy liberalna polityka była w swoim kunktatorstwie polityką w wielu punktach na wskroś prawicową, również jeżeli chodzi o podtrzymywanie pewnych historycznych mitów, ideologicznych stereotypów oraz kultywowania politycznych niechęci i sympatii. Wszystko jednak przede wszystkim służyło zaszczepieniu pokoleniom dorastającym w czasach III RP obezwładniającego oportunizmu, czyniąc z nich bezradnych obserwatorów własnego życia lub kibiców cudzego.
Przekonanie o normalności tego stanu rzeczy podtrzymuje liberalna prasa, która z jednaj strony wyolbrzymia nacjonalistyczne wydarzenia, z drugiej bezustannie zmiękcza każdy konflikt klasowy i każdą poważniejszą krytykę kapitalistycznej transformacji. Opozycji, jaka pojawiła się w czasach protestów antyglobalistycznych, przewidującej załamanie się kapitalizmu opartego o rynkowe spekulacje, nawołującej do poważnych zmian w polityce ekonomicznej, nie potraktowano poważnie. Często wyszydzano. Tymczasem prawica, konstruując najbardziej toporną argumentację, brnie do przodu po władzę, dopingowana przez swoich licznych publicystów i wysokonakładowe, często sponsorowane przez kościół i wspierane przez profesorów uniwersyteckich, media.
Coraz większa polaryzacja polityczna staje się dziś oczywista, choć znaczna część społeczeństwa ciągle udaje, że obecna sytuacja polityczna nie ma zasadniczego znaczenia i w dalszym ciągu nikt nie musi się opowiadać po żadnej ze stron. Choć zaufanie i poparcie dla neoliberalnego rządu uległo znacznemu podkopaniu, wielu wierzy w dalszym ciągu w liberalne elity, w mityczny rozsądek, neutralność i niezaangażowanie. Inni dla zachowania swojego status quo dołączają do pochodu nacjonalistów, wierząc, że obroni ich to przed pauperyzacją i społeczną degradacją.
Na ten już moment krytyka i polemika z ruchem nacjonalistycznym nie wystarczy. Jak widzieliśmy na ulicach Warszawy 11 listopada tego roku, bój nie toczy się na słowa. To nie jest żaden polityczny „folklor”, to realne zagrożenie. Aby pozbawić go wpływów, należy przede wszystkim odciąć mu dostęp do życiodajnych soków, które sączy z rozkładających się szczątków dotychczasowej polityki społecznej i ekonomicznej. Potrzebny jest zatem radykalny zwrot w kierunku nowej polityki, której celem nie będzie budowa stadionów, na których dziś kumuluje się społeczna frustracja i propagowane są nacjonalistyczne i faszystowskie hasła, ale realna poprawa położenia ekonomicznego gorzej sytuowanych grup społecznych i włączenie ich w politykę.
Im większe znaczenie będziemy przykładać do tego, jak się ma sytuacja w zakładach pracy i kamienicach, tym mniejszą rolę będzie odgrywało to, co dzieje się na trybunach i w kościołach. Potrzebujemy zatem polityki przesiąkniętej treściami egalitarnymi, wychodzącej naprzeciw wezwaniom społecznym, jakimi są braki mieszkaniowe, wysokie czynsze, bezrobocie, spadające realne wynagrodzenia, niedostatki w sferze opiekuńczo-wychowawczej, edukacyjnej itd. W jakiejś części prawica, obawiając się tego typu debaty i ujawniając swoje prawdziwe oblicze, stara się (jak widać skutecznie) przekierować dyskusję w obszar politycznej abstrakcji, i najlepiej za niepowodzenia sklepikarzy obarczyć winą gejów. Oczywiście obietnice prawicy prędzej czy później runą, pytanie brzmi jednak, jakim społecznym kosztem. Doświadczenia historyczne są w tej kwestii dostatecznie jednoznaczne.