Idee Kongresu próbowano wyłożyć w kilku artykułach, z którymi możemy się zapoznać na stronach My-Poznaniaków. Zapewne niebawem znajdziemy też tam obszerną relację ze spotkania. W tym miejscu chciałbym się jednak podzielić kilkoma uwagami krytycznymi, które jednak moim zdaniem nie przekreślają znaczenia Kongresu. Na pewno było interesujące posłuchać i podyskutować na temat problemów miasta z działaczami/działaczkami z innych organizacji i ośrodków. Wzbogacić swoją wiedzę. Natomiast o znaczeniu politycznym tego spotkania trudno przesądzać, choć obawiam się, że będzie ono mniejsze niż się tego spodziewają organizatorzy, z przyczyn o których właśnie chciałbym napisać.
Gdyby przyjrzeć się artykułom opublikowanym przed Kongresem i kiedy uwzględnimy to o czym na nim mówiono, to dochodzimy do wniosku, że ewidentnie preferowana jest tu pewna definicja czym problemy miasta są i jak powinny być rozstrzygane. Proponowane podejście redukuje kwestię miejską do poziomy problemów przestrzenno-politycznych, a zagadnienia socjalne, kiedyś w tym podejściu dominujące, zostały zepchnięte na drugi plan lub w ogóle nie zostały zauważone. Kwestie mieszkaniowe, warunków pracy, bezrobocie, bieda, problem wysokich czynszów, masowych eksmisji itd. w zasadzie były ledwie dostrzegane (podnosiły to osoby z FA i część delegacji np. z Łodzi). Pojawiły się nawet głosy, że „to nie są problemy miejskie”. Mieliśmy w takim przypadku wyrażaną – dajmy na to – troskę o „zrównoważony rozwój transportu publicznego” i „integrację systemu transportu publicznego w obrębie aglomeracji”, ale nikt się nie zająknął na temat cen transportu i oczywiście nie odważył się wysunąć postulatu darmowego transportu publicznego.
Mówiono np. że problemem niektórych miast (Łodzi) jest „depopulacja”, czyli spadek liczebności mieszkańców wywołany ruchem emigracyjny (głównie za pracą), ale nie łączono tego z deindustrializacją, czyli z jednym z najbardziej znaczących zjawisk z jakimi mamy do czynienia od ponad 20 lat na obszarach miejskich. To oczywiście mogłoby „popchnąć” debatę w stronę oceny polskiej transformacji i kapitalizmu, a wydaje się, że miejsca na takie dyskusje na Kongresie nie było. Ale czy można poważnie traktować kwestię miejską bez takiej debaty? Dostrzegano wprawdzie negatywne konsekwencje dla miast jakie niosą za sobą zmiany na rynku pracy, ale nie potrafiono tego w żaden sposób przełożyć na postulat ruchu miejskiego. Wobec powyższego problemy – przykładowo – ponad 300 tys. pracujących w Poznaniu (z czego około ¼ pochodzi spoza jego granic administracyjnych, z terenów wiejskich) nie zostały podniesione do rangi kwestii miejskiej. Podobnie zresztą jak problem lokatorski (eksmisje, budownictwo komunalne, prywatyzacja komunalnych zasobów lokalowych, czynsze). Z tego by wynikało, że poza zainteresowaniem ruchów miejskich są problemy pracownicze i lokatorskie, albo, że mamy trzy odrębne kategorie spraw: mieszkańców, lokatorów i pracowników. Wydawało się, że te trzy aspekty w sensie polityczny konstytuują nas jako obywateli, ale jak widać to nadal uchodzi za wizję obywatelstwa nazbyt radykalną i egalitarną. Faktem jest, iż na sali obrad nie było w zasadzie osób reprezentujących np. związki zawodowe czy ruch lokatorski (dokładnie jak na większości sal rad miejskich), a skład społeczny uczestników dalece odbiegał od klasowej reprezentacji mieszkańców miast. Ewidentnie zatem problem niedostatku demokracji ma klasowe podłoże. Szkoda tylko, że przedstawiciele ruchów miejskich nie chcą tego faktu dostrzec i wyciągnąć z tego wniosków.
Również kwestie stricte ekonomiczne nie stanęły w centrum uwagi. Kiedy wiele miast jest zadłużonych i zagrożonych bankructwem, zebrani poniechali refleksji co z tego wynika dla mieszkańców. W konsekwencji rozmowa na temat budżetu partycypacyjnego mogła się odbywać jedynie w kontekście „eksperymentu edukacyjnego”, a nie systemowego sposobu na wyjście z impasu ekonomicznego, poprzez oddanie pełni decyzyjności w tym zakresie, w ręce mieszkańców. Zdumiewający nota bene był brak wiary w możliwości oddolnego, społecznego tworzenia rzeczywistości, a ekspercki ton od czasu do czasu dawał się wyraźnie odczuć w wypowiedziach niektórych delegatów i delegatek.
Uczestnicy w swoich prezentacjach próbując nakreślić sytuację w miastach, generalnie wyrażali niepokój o tzw. „ład przestrzenny” i niepartycypacyjne struktury podejmowania decyzji administracyjnych, postrzegane albo jako autorytaryzm władz lokalnych, albo brak dialogu ze społeczeństwem, albo brak rotacji władz. Wszystko to prawda. Niekiedy bardzo cierpka i merytorycznie przemyślana krytyka poczynań władz, nie zdołała jednak zatrzeć wrażenia, że ruchy miejskie, takimi jakie się one jawiły przez pryzmat Kongresu, stoją okrakiem strategicznym: czy należy kontestować istniejący system czy z nim kolaborować? Przykładowo Joanna Kusiak w swoim przedkongresowym tekście napisała, że jest dumna z funkcjonującej w Warszawie Komisji Dialogu Społecznego. Obawiam się, że przedstawiciele warszawskiego ruchu lokatorskiego nie byliby tego samego zdania. Oskarżają Hannę Gronkiewicz-Waltz o bagatelizowanie problemów mieszkaniowych w Stolicy, a „dialog społeczny” znalazł ostatnio swój finał pod postacią spalonego ciała jednej z kluczowych działaczek lokatorskich, znalezionego w podwarszawskim lesie. Czy w takim przypadku stać nas na radość z "małych kroczków"? Polska to wprawdzie nie Ameryka Łacińska, ale i tak każdego dnia ofiarami dramatycznych konfliktów w mieście padają ich mieszkańcy - usuwani przemocą z mieszkań, pozbawiani pracy, nachodzeni przez komorników.
Nie chcę przez to powiedzieć, że problemy i konflikty związane ze sprawami przestrzennymi czy planowania przestrzennego, nie są ważne. Jednakże nadużycia na tym gruncie są jedynie konsekwencją wszechwładzy pewnych grup społecznych, której korzeni należy się doszukiwać w stosunkach własnościowych na ternie miasta (a nie w „złym prawie”, które jest tylko stosunków tych odzwierciedleniem). O własności na Kongresie też nie było za wiele mowy, zwłaszcza o własności prywatnej. Dyktat przestrzenny wyrasta nie tylko, a dziś nawet nie przede wszystkim, z relacji politycznych, ale ekonomicznych. Dostrzegamy jak interes developerów często narusza interesy wspólnot lokalnych na poziomie planowania inwestycji, ale z takim trudem przychodzi wielu osobom uznać, że ten sam interes generuje konflikty na polu lokatorskim czy pracowniczym. W tym kontekście opór niektórych uczestników Kongresu przed sformułowaniem, że „biznes powinien służyć społeczeństwu” i proponowanie zapisu „żeby nie szkodził” jest śmieszny. W istocie rzeczy zdecydowana większość biznesu, czyli kapitału, eksploatuje wspólnoty lokalne, wykorzystując zarówno pracowników, lokatorów, jak też mieszkańców. Tylko ruch, który potrafi ogarnąć wszystkie te aspekty może przeforsować realne zmiany dotyczące wszystkich, a nie tylko wybranych grup, z ich wybranymi problemami.
Kongres zakończył się przemarszem setki uczestników z balonikami. Pierwotnie zamierzono przybić wypracowanych 9 tez do drzwi ratusza (znajdziesz je TUTAJ). W marcu 2010 roku podobną akcję przeprowadziło 1,5 tys. zamaskowanych demonstrantów manifestujących pod hasłem odzyskania miasta i w obronie Rozbratu. Tamtych „20 tez dla kierunków rozwoju miasta Poznania” z 20 marca 2010 roku (możesz przeczytać TUTAJ) miało jednak o wiele bardziej radykalną i - wydaje mi się - konkretną wymowę.