Myślę, że duża część ludzi ma mniej więcej podobne zdanie o społeczności studenckiej: dzieciarnia, która poza imprezami i piwem jest oderwana od otaczającego ją świata. Czy naprawdę możemy aż tak ten problem spłycać i generalizować? Sama jestem studentką, no i niestety muszę przyznać, że część faktycznie tak spędza czas. Oderwaniu od władzy rodzicielskiej, towarzyszy poczucie samodzielności (często bardzo iluzoryczne). Wydaje nam się, że możemy robić co chcemy. Czujemy wolność i radość. Pierwszą reakcją jest zabawa i beztroska. Niestety taki stan może trwać przez całe studia.
Jednak wielu z nas po jakimś czasie zauważa swój marny los, spowodowany tym, że nie osiąga nawet minimum socjalnego. Tak, żyjemy na granicy ubóstwa! Ale przecież chwileczkę, studiujemy za darmo, części z nas pomagają jak mogą rodzice, a inni dostają stypendia, to jakim prawem możemy mieć jeszcze do kogokolwiek pretensje? Ale tak samo jakbym spytała: Po co komu „papier”, dzisiaj go nie potrzebujesz, liczą się przecież umiejętności? Nikt od ciebie nie będzie wymagał „mgr” przed nazwiskiem ani iluś skończonych kierunków studiów, wolontariatu, stażu ani doświadczenia zawodowego?
Kpina! Żeby zagłuszyć głos mówiący „coś jest nie tak, drugi tydzień zupka chińska”, wmawiamy sobie poczucie wyższości, pełnię władzy nad losem. Nie widzimy tego, że mimo, iż podobno jesteśmy już dorosłymi ludźmi, to traktuje się nas jak bandę dzieciaków i dalej wtłacza w system podporządkowania i ekonomicznej beznadziei.
Na dodatek możemy odnosić się do nauczycieli w normalny sposób jak do równego sobie, tylko z pełnym szacunkiem wyrzygując „proszę pana magistra”. Ciężko nie stracić panowania nad sobą, a jednak robimy to każdego dnia, bo tak trzeba, bo panowie „pocałujmniewdupe” magistrzy, doktorzy, profesorowie są mądrzejsi, starsi, szacunek i chwała im się należy, w żadnym wypadku krytyka. Jestem daleka od uogólnień. Są różne szkoły, wydziały, różna na nich kultura, ale jednak trafiają się takie przypadki i nic z tym zrobić nie można. Jest też wiele nauczycieli, którzy poprzez kontakt partnerski pokazują, że można inaczej, wzmacniając w nas poczucie, że jednak coś tam znaczymy.
Na szczęście studia są darmowe. Iść na nie trzeba. Dzisiaj bez studiów jesteś nikim. Wszyscy tak mówią: mama, tata, sąsiad, ciocia i tak w nieskończoność można by wyliczać. Ważne żeby studiować, nie ważne co - takie czasy. A jak się okaże, że to nie dla naszego studenta, że on chce coś innego, że w czymś innym się odnajduje. Wtedy pojawiają się głosy oburzenia i nie odparta siła argumentów: „studiuj dalej, trzeba być konsekwentnym, ile lat już zmarnowałeś, bez wykształcenia nic nie znaczysz, kto ci pieniądze na nie dawał/ile cię wysiłku kosztowało, żeby je wypracować i..... ble ble ble”. A student co,? Kończy. Młody jest, starszych trzeba słuchać.
Na pytanie jak to się stało, że „samorząd” studencki nic nie zrobił w sprawie ustawy o szkolnictwie wyższym okazało się, że zrobił. Jeździł do sejmu, pertraktował, ustalał, no i ustalił. „Samorząd” wie, że te ustalenia nie są idealne, no ale cóż. Już na etapie uniwersytetów tworzy się podział na przywódców i szarą masę, z którą niczego się nawet nie konsultuje. Dlaczego ci „przywódcy” nie zeszli na ziemie i nie porozmawiali z pozostałymi studentami, nie ustalili taktyki, ale zgodzili się na wprowadzenie odpłatności, zmniejszenie stypendiów, w niektórych przypadkach ich likwidację? Dlaczego dziwi nas, że mamy pseudodemokracje, jeżeli jesteśmy wychowywani jako bierna masa. Masa, która mimo że dostaje po dupie, ma dziękować za to, że dano jej tak niepowtarzalną szanse studiować.
Patrząc na obecną sytuację na świecie, pogłębiający się kryzys musimy mieć świadomość, że nasza pozycja jeszcze długo po skończeniu studiów może się nie poprawić. Rosnące ceny najbardziej uderzają w tych co i tak muszą się liczyć z każdą złotówką. Ceny rosną - stypendia socjalne, zarobki spadają. Ile jeszcze kopniaków jesteśmy wstanie przyjąć?