Wiśniewski w swojej wypowiedzi (czytaj TUTAJ) przekonuje czytelników, że kiedyś, w czasach PRLu, napisy na murach miały sens, bowiem istniał zamordyzm i cenzura. Obecnie, nawet gdy niosą one treść polityczną, są przejawami zwykłego wandalizmu tak, jak działania, znienawidzonego przez władze, Pive i jemu podobnych. Jak to bywa w „wolnym kraju” - w którym wydaje się Wiśniewskiemu, że żyje - policja już zapowiedziała zintensyfikowanie ściganie grafficiarzy (czytaj TUTAJ). Polityk tylko podpowiada, żeby zaliczyć do nich także tych, którzy podpisują się nie tylko tagiem, ale hasłowo, otwartym tekstem, piszą na tematy dla władzy niewygodne: „Eksmisje stop”, „Dość podwyżek cen”, „Miasto to nie firma”, „Nie dla getta kontenerów” itd.
Radny nie wspomina też, że protest przeciw podwyżkom cen biletów, który przeniósł się na mury, był spowodowany przede wszystkim skandalicznym, w swej istocie niedemokratycznym, odrzuceniem uchwały obywatelskiej, podpisanej przez 16 tys. osób, domagającej się przynajmniej odroczenia tegorocznych podwyżek. Sam Wiśniewski, jako jeden z trzech z grona rajców PO, też bezskutecznie oponował. Może jednak mury w takich warunkach powinny przemówić, skoro podpisy tak wielu osób pod uchwałą tak mało znaczą?
Kurz opadł. Bilety zdrożały. Jako przewodniczący Komisji Rewitalizacji (jak widać swoiście rozumianej, w kategoriach drobnomieszczańskiej estetyki, a nie aktywności obywatelskiej), Wiśniewski atakując anarchistów, zdaje się zapewniać partyjnych kolegów i koleżanki o swojej lojalności. Cel ataku nie jest przypadkowy. Z drugiej bowiem strony Wiśniewski jest jakoś dziwnie bezradny i powściągliwy w ściganiu nielegalnych reklam (tak jak policja czyścicieli kamienic), które wiszą gdzie popadnie w całym Poznaniu i epatują niejednokrotnie głupkowatymi treściami, seksizmem i promocyjnym kłamstwem. Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego oceniał w 2011 roku, że ok. 90% wszelkiego typu nośników reklam zamontowano niezgodnie z prawem. Stan ten trwa od początku lat 90. i jakoś włodarze miasta nie potrafią sobie z nim porodzić.
Równolegle, wiele nośników, które jeszcze w latach 90. służyły wszystkim mieszkańcom miasta, ponownie w imię estetyki, zostało przez władze sprywatyzowanych i oddanych w ręce większych i mniejszych agencji reklamy outdoorowej – jak pochodzący z Poznania AMS. Krótko mówiąc, żeby się publicznie wypowiedzieć, trzeba zapłacić i to sowicie. Ale cenzury nie ma!
Inaczej jest z okresowo wieszanymi plakatami wyborczymi. Wobec wypowiedzi oficjalnych polityków stosuje się niejednokrotnie taryfę ulgową. Jest tajemnicą poliszynela, że wiele z nich w czasach kampanii wisi wbrew normom i regulacjom ordynacji wyborczej. Tygodniami szpecą – przynajmniej wg niektórych opinii – krajobraz miasta, przede wszystkim swoim kłamstwem obietnic wyborczych. Z reguły słyszymy wówczas na usprawiedliwienie, że taka jest cena demokracji. Demokracji – jak łatwo zauważamy – swoiście rozumianej, której ramy określają interes prywatnych firm i partii politycznych dziwnie ze sobą splecionych.
Hasło „Miasto to nie firma” – koleżanko Łady – właśnie o tym wszystkim mówi, ale nie wszyscy chcą to słyszeć.