W kamienicy przy Chwiałkowskiego w Poznaniu Ryszard Włodarczak zamieszkał blisko 40 lat temu wraz z babcią, którą się wówczas opiekował. Staruszka zajmowała ładny lokal na trzecim piętrze – dwupokojowy, jasny, z balkonem. Odkąd jednak zmuszona była poruszać się na wózku inwalidzkim, życie stało się dla niej dużo mniej komfortowe. Dla rodziny, która musiała nosić ciężki wózek, także. Przeprowadzili się więc do kamienicy obok, na parter, zamieniając przestronne mieszkanie na pokój z kuchnią, w której pan Ryszard specjalnie dla babci zainstalował niewielką toaletę. Gdy kilka lat później zmarła, on nadal tam mieszkał, regularnie płacąc czynsz i nie wchodząc w konflikt z właścicielem. Zakładał, że tak już będzie do końca jego życia. Bo pan Ryszard bardzo nie lubi zmian. Jak powiada, na ogół bywają na gorsze: „Te moje mieszkanie, choć małe, nie było takie złe. Pokój miałem całkiem spory i ustawny, okna wychodziły na południe. Do braku łazienki i toalety w kuchni jakoś się przyzwyczaiłem. Myślałem, że jak będę płacił i spokojnie żył, nikomu nie wadząc, to i nikt mnie stamtąd nie wyrzuci”.
Wola właściciela – rzecz święta
W 2002 roku kamienica została jednak sprzedana, zaś Maciej Schultz, jej nowy właściciel, miał względem pomieszczeń na parterze inne plany. Postanowił urządzić tam sklepy i biura, które mogłyby przynieść mu większy dochód niż czynsz od wieloletnich najemców. Ustawa o ochronie lokatorów nie pozwalała mu jednak tak po prostu pozbyć się niechcianego mieszkańca. Wypowiedział mu więc umowę najmu twierdząc, jakoby zamierzał tam sam zamieszkać – w pokoju z kuchnią i dostawioną toaletą. Pan Ryszard jeszcze próbował negocjować: „Dla mnie wola właściciela, rzecz święta. Chce tam mieszkać, choć ma kilka kamienic, niech mieszka – ja mogę przenieść się do innego. Wiedziałem, że kilka pomieszczeń na górze stoi pustych. Ale on się wykręcał, że niby remont musi zrobić, albo że już komuś obiecał". Nie widząc innego wyjścia, pan Ryszard złożył do sądu wniosek o unieważnienie wypowiedzenia. Schultz jednak nie pozostał dłużnym, wnosząc w zamian o eksmisję Włodarczaka. Pierwszy wyrok zapadł w 2007 roku i, podobnie jak kolejne w obu sprawach, orzekał na niekorzyść lokatora. Wykonanie eksmisji odroczono jednak do czasu przyznania mu mieszkania socjalnego.
Mijały kolejne lata i pan Ryszard widząc, że sprawa przycichła, ponownie uwierzył, że uda mu się uniknąć przeprowadzki. Jak się okazało, przedwcześnie. Właściciel bowiem – choć już dawno pogrzebał biznesowe plany z wiązane z zajmowanym przez Włodarczaka lokum – wcale nie zamierzał odpuścić. Czekał tylko na sprzyjającą okazję, by uderzyć podstępnie, ale za to ze zdwojoną siłą.
Ten paraliżujący strach przed jutrem
Okazja nadarzyła się w lipcu 2012 roku – Schultz postanowił wówczas wykorzystać przedłużającą się nieobecność lokatora i wymienić zamki. Twierdził, że mieszkanie wyglądało na opuszczone, choć pan Ryszard nie zabrał stamtąd ani mebli, ani nawet większości osobistych drobiazgów. Po prostu wyjechał na urlop. Gdy wrócił na Chwiałkowskiego, nie bardzo wiedział, co robić. Rozwiercił więc zamek i w akcie desperacji zabarykadował się wraz ze znajomą w pokoju, z niepokojem czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Długo czekać nie musiał. Schultz zareagował niemal natychmiast, przyjeżdżając w eskorcie policji i z oskarżeniem o naruszenie mienia. Wyjaśnienia nie pomogły, funkcjonariusze zabrali pana Ryszarda na komisariat – rzekomo w celu ustalenia tożsamości (choć mógł ją potwierdzić nie tylko stojący obok właściciel mieszkania, ale też posiadany przez Włodarczaka dowód osobisty). Gdy wrócił, zamki znów były zmienione. Po dwóch nocach przespanych w cudzym samochodzie i dzięki zaangażowaniu anarchistów z Rozbratu (od dłuższego czasu tropiących podobnych czyścicieli kamienic) oraz nagłośnieniu sprawy przez lokalne media, udało mu się "odbić" mieszkanie. A właściwie to, co z niego zostało. Schultz bowiem pod pretekstem remontu zdążył już pozbyć się wszystkich mebli – porąbane siekierą wylądowały na śmietniku, podobnie jak rzeczy osobiste Włodarczaka – skuć tynki i pozrywać przewody. W takiej ruinie – bez wody, prądu, kanalizacji – pan Ryszard żył kolejne dwa lata. Wodę przynosił sobie z rynku w baniakach, korzystał z WC w urzędach, jadał w barach mlecznych. Nie było łatwo, ale jakoś dawał radę. To był mimo wszystko jego dom, od czterdziestu lat ten sam. Wbrew wszelakim sygnałom, a nawet wbrew logice nadal miał nadzieję, że jeszcze wszystko ułoży się po jego myśli. Że jak nazbiera trochę pieniędzy, to zrobi remont, „bo on złota rączka jest”, i znów będzie mieszkał, jak dawniej. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli o przeprowadzce, nie wierzył, że może przynieść zmianę na lepsze. Pan Ryszard wyraźnie bał się decyzji ostatecznych, od których nie ma już odwrotu. Dlatego życie w ruderze wydawało mu się bardziej znośne od pójścia w nieznane. Bo co, jeśli będzie jeszcze gorzej? Ta niepewność przerażała go dużo mocniej niż mieszkanie w skandalicznych warunkach, do których się trochę przyzwyczaił. „Wie pani – tłumaczył – to trochę tak, jak z człowiekiem, któremu proponują amputację nogi. Odmawia, choć jej zachowanie może kosztować go życie. Ale woli umrzeć szybciej niż skazać się na dożywotnie kalectwo. Ze mną było podobnie, choć wiedziałem, że od tych zmian nie ucieknę. Ale miałem jeszcze nadzieję, że choć przydzielą mi jakieś ładne mieszkanie socjalne”.
Decyzja z ZKZL-u pozbawiła go jednak jakichkolwiek złudzeń: „Dali mi kontener, jak jakiemuś menelowi, jak tym, co ich wyrzucają z mieszkań, bo nie płacą, tylko się awanturują i piją. A czym ja zawiniłem? Całą moją winą było to, że zamieszkałem na parterze, żeby babcia miała wygodniejsze życie". Pan Ryszard nie spełniał kryteriów tzw. trudnego lokatora – nie pił, nie awanturował się, regularnie płacił. I wbrew pomówieniom złośliwych internautów nie załatwiał się na klatce ani też nie zastraszał dzielnicy wraz z grupą swoich ziomków. Był spokojnym starszym panem, który nikomu nie chciał wadzić i który, zastraszany i upokarzany, żył przez kilkanaście lat w strachu przed utratą dachu nad głową. Ale dopiero interwencja dziennikarki wpłynęła na decyzję urzędników. Ostatecznie zagrożonemu eksmisją lokatorowi obiecano inne mieszkanie. I obietnicy dotrzymano – tym razem proponując mu klitkę bez łazienki, w rozpadającym się domu ze wspólnym wychodkiem na podwórzu! Pan Ryszard miał 7 dni na złożenie tzw. oświadczenie woli. Wiedział, że odmowa przyjęcia proponowanego mu lokalu będzie oznaczała utratę prawa do mieszkania socjalnego.
Czyściciel górą
Życie w ciągłym stresie odcisnęło jednak wyraźny ślad na i tak już nadwątlonej chorobą psychice pan Ryszarda. Stany depresyjne, które zaczęły się u niego w latach studiów na poznańskiej Politechnice, powracały teraz ze zdwojoną siłą, z rzadka tylko przeplatane krótkimi chwilami lepszego samopoczucia. Pismo z ZKZL'u przyszło akurat w jednym z tych gorszych momentów, gdy pan Ryszard nie był w stanie nawet wstać z łóżka. Zaświadczenie lekarskie potwierdzające zły stan zdrowia, uniemożliwiający choremu inwalidzie osobiste stawienie się w urzędzie, ale też zamieszkanie w tak skandalicznych warunkach, zaniósł w jego imieniu kolega. Włodarczak sądził, że to wystarczy, by nie utracić prawa do socjalki, choć odpowiedzi nie dostał. Jakiś czas później dostał natomiast pismo od komornika, ustalające datę eksmisji na 30 października – dwa dni przed ochroną zimową, która pozwoliłaby mu przeczekać jakoś do marca. Nie pomogły odwołania, z którymi jego znajoma jeździła aż do Śremu, nie pomogło zaświadczenie o pobycie eksmitowanego w szpitalu. Komornik pozostał głuchy na wszelkie prośby i zażalenia, a tymczasem pan Schultz zacierał ręce. W końcu mógł zakończyć kilkunastoletnią próbę wyrzucania pana Włodarczaka na bruk i w ten sposób dołożyć cegiełkę do swych licznych osiągnięć w tej materii. Bo pan Maciej Schultz zasłużenie cieszy się w Poznaniu mianem czyściciela kamienic – ma już na swoim koncie niejedno „osiągnięcie”, m.in. równie niechlubne akcje zastraszania i doprowadzania do eksmisji mieszkańców kamienic na Kościelnej czy Matejki. Teraz do swych życiowych sukcesów może dopisać również blok na Chwiałkowskiego. Już mu tam nikt nie zagraża.
Pan komornik bardzo lubi koty
W dniu planowanej eksmisji, czyli 30 października br., Ryszard Włodarczak przebywał w szpitalu, cały czas mając nadzieję, że jeszcze będzie miał dokąd wrócić. Znajomi prawnicy zapewniali go, że komornik nie ma prawa wykonać eksmisji pod jego uzasadnioną nieobecność, zwłaszcza że został o niej w stosownym czasie poinformowany. Nadzieje okazały się jednak płonne – komornik co zaplanował, to zrobił i niestraszne mu były nawet protesty zgromadzonych przed kamienicą osób, w tym młodych anarchistów, usiłujących nie dopuścić policji do wtargnięcia na teren budynku. Po godzinnej blokadzie, dzięki pomocy policji (której również nie wzruszył dokument o pobycie eksmitowanego w szpitalu) wyważono drzwi, a zatrudniona przez komornika firma od przeprowadzek dokonała stosownych czystek. On sam „czuwał” zaś przed drzwiami wejściowymi, beztrosko gaworząc z grupką funkcjonariuszy oraz paniami Z MOPR-u, które jednak, widząc pikietujących anarchistów i kamerę telewizyjną, szybko się zmyły . „To wszystko to jest jeden wielki skandal i kpina z obowiązujących przepisów i prawa. Kuriozum pod wszelakimi względami” – krzyczała oburzona koleżanka pana Ryszarda, która na jego prośbę pojawiła się na Chwiałkowskiego w wyznaczonym czasie. Tak na wszelki wypadek. Jak się okazało, nie na darmo. Zdążyła dzięki temu uratować wyczyszczony z gotówki portfel Włodarczaka, który razem z innymi rzeczami osobistymi wylądował na śmietniku oraz odebrać parasolkę, którą panowie z firmy podarowali przypadkowej przechodni. Słyszała również, jak jeden z nich wydaje pozostałym polecenia, by odkładali książki i rzeczy z metalu. Zgodnie z ustawą o ochronie lokatorów, rzeczy znajdujące się w lokalu, z którego ma nastąpić eksmisja, powinny zostać spisane i zabezpieczone przez egzekutora, a następnie przekazane eksmitowanemu lub ustanowionemu przez komornika dozorcy, który winien wziąć je na przechowanie. Ów przepis nie dotyczy jednak rzeczy codziennego użytku, żywności, zwierząt hodowlanych, przedmiotów kultu religijnego, dokumentów i narzędzi pracy (Dz. U. 2001, nr 71, poz. 733). Tymczasem na Chwiałkowskiego nie tylko nie wyznaczono dozorcy, ale też dokonano podziału dóbr, resztę dobytku wyrzucając, bez żadnego zabezpieczenia, do kontenera pod blokiem. Komornik był zbyt zajęty rozmową z policją by chociaż spisać zastane mienie. „Zapewne teraz powiedzą, że Rychu miał same śmieci, albo coś w tym stylu – mówiła rozgoryczona znajoma pana Ryszarda – Tylko że tam były też rzeczy jego kolegi, cały życiowy dobytek, który Rychu wziął na przechowanie i którego ów człowiek nie zdążył odebrać. Między innymi nowiutki rower jego syna, który „fachowcy” z firmy odłożyli sobie na boczek. Podobnie jak części garderoby jego małżonki. Był to zwykły bezczelny rabunek pod nieobecność właściciela”. Pani Grażyna zdołała uratować nie tylko dokumenty przyjaciela, ale również jego ukochanego kota, o zabezpieczenie którego komornik, Robert Śron, również nie zadbał. Przeciwnie, udawał, że żadnego kota w mieszkaniu nie ma, choć zgromadzeni przed domem przechodnie widzieli czarną sylwetkę zwierzęcia na parapecie okna. Widzieli również, jak kilku rosłych chłopów bezskutecznie próbowało wygonić go na dwór. W końcu komornik, zrozumiawszy, że poczynania jego firmy są doskonale widoczne dla gapiów ulicy, zgodził się wpuścić znajomą Włodarczaka, która zaoferowała się, że zaopiekuje się zwierzęciem. „Znalazłam Pusię za piecem, w całkiem już opróżnionym z przedmiotów pokoju. Jak tam weszłam, ci ludzie próbowali ją stamtąd przegonić. I wmawiali mi, że to dziki kot, który właśnie wpadł z ulicy!”. Kiedy pani Grażyna chwilę później szła w kierunku przystanku autobusowego, minęła komornika, który zdążył jeszcze rzucić w jej kierunku: „Ja też bardzo lubię koty. Nawet sam mam jednego”.
„Mogę już tylko modlić się i czekać”
Po opuszczeniu szpitala pan Ryszard nie wiedział, dokąd się udać. Cały jego dobytek stanowiła teraz piżama, którą miał ze sobą oraz parasolka odzyskana przez sąsiadkę. Nie było sensu grzebać w kontenerach – to co cenne zostało już dawno wyłowione. Zresztą, i tak nie miałby co z tymi rzeczami zrobić. Po kilku nocach przespanych na klatce schodowej znalazł tymczasowe schronienie w poznańskiej Barce – stowarzyszeniu wspierającym m.in. bezdomnych. Grał w organizowanych przez nich spektaklu i dzięki temu mógł liczyć na materac, kołdrę i ciepłą strawę.
Pan Ryszard nie może jednak na stałe związać się z Barką, gdzie potrzebują ludzi młodych i zdolnych do pracy. Zresztą, życie w komunie to niekoniecznie dobre rozwiązanie dla kogoś, kto niemal całe życie mieszkał sam. Wciąż jednak wierzy, choć przychodzi mu to z coraz większym trudem, że ze względu na bezprawne działanie komornika uda mu się jeszcze wywalczyć obiecane mu mieszkanie socjalne. Złożył stosowne pisma i zażalenia. Teraz pozostało czekać. Choć bez dachu nad głową i bez grosza przy duszy (wraz z utratą miejsca zamieszkania stracił też zasiłek socjalny) to nie lada wyzwanie.
Kiedy spotkałam się z panem Ryszardem tuż przed premierą „Mewy”, był zdołowany i przerażony, mimo to z uśmiechem i bez żalu do losu opowiadał mi o swoim życiu: o jednodniowej wycieczce, jaką odbył promem do Szwecji, o studiach, które, choć trwały tylko rok, tak wiele go nauczyły, o swojej pasji do elektroniki, o wierszach, które niedawno zaczął pisać, czy wreszcie o chorobie, która przyszła nagle, bez żadnych zewnętrznych przyczyn. Zapytany, czy czegoś w życiu żałuje, odpowiedział bez wahania: „Nie, bo ja żadnego błędu nie popełniłem. Nie wszystko potoczyło się tak, jak chciałem, ale nie miałem na to wpływu. Zawsze byłem bardzo aktywny, uprawiałem sport, dużo rzeczy mnie interesowało. Zawsze czułem się tak, jakby wszystko było jeszcze przede mną, jakbym jeszcze tak naprawdę nie zaczął żyć. Teraz jestem zmęczony, nie mam już siły. Mogę się tylko modlić i prosić, to nie zaszkodzi. A Bóg mnie wysłucha lub nie. Jednak, gdy tak patrzę wstecz, na te 65 lat, to to było dobre, udane życie”.