Problemy lokatorów znajdują się w centrum uwagi ruchów społecznych od kilkunastu lat. Przez większość tego okresu, politycy różnych opcji ignorowali problemy mieszkaniowe, masowe eksmisje i zadłużenie czynszowe. Zgodnie z ogólnodostępnymi statystykami, od połowy lat 90. ofiarami de facto przymusowych wysiedleń padło w Polsce ok. 1,5 mln osób, a ok. 150 tys. zostało po prostu eksmitowanych, często na bruk. W rzeczywistości skala zjawiska nielegalnych wysiedleń jest o wiele większa. Politycy często uzasadniają niesprawiedliwe prawo demagogicznymi argumentami o „trudnych lokatorach”, „melinach” i związanych z tym zagrożeniach bezpieczeństwa „zwykłych obywateli”. W Poznaniu można szacować problem tzw. trudnych lokatorów w promilach ogółu mieszkańców (to ok. kilkadziesiąt osób). To problem marginalny. Co roku konsekwentnie rośnie liczba osób eksmitowanych - z poznańskich prywatnych i komunalnych zasobów lokalowych, w tym także dzieci, kobiety w ciąży, osoby chore i seniorów.
Obrona praw lokatorskich wymaga zaangażowania na co dzień i bezpośredniego kontaktu z ofiarami wysiedleń. Wywoływanie tego problemu jako elementu gry wyborczej, w przeddzień wyborów na urząd prezydenta i do parlamentu budzi nasz kategoryczny sprzeciw. Nie widzimy ze strony poszczególnych ugrupowań politycznych czy polityków determinacji w przeciwdziałaniu eksmisjom. Dyskusja, która ma się odbyć 11 lutego, to kolejne pozorowanie działań i zaangażowania w mieście, w którym systemowo odmawia się pokrzywdzonym lokatorom pomocy. Nie godzimy się brać udziału w debacie z przedstawicielami dwóch ugrupowań, które odrzuciły trzy tygodnie temu jeden z najważniejszych postulatów poznańskiego ruchu lokatorskiego – powołania miejskiego Biura Interwencji Lokatorskiej. Uważamy, że było to spowodowane klasowymi uprzedzeniami i obroną interesów właścicieli nieruchomości. Jak i chęcią poruszania się tzw. „ruchów miejskich” w bezkrytycznych i bezpiecznych ramach. Temat wysiedleń powinien być w centrum debaty „miejskiej", a co najmniej nie powinien być w niej pomijany. W innym przypadku tzw. nowe ruchy miejskie i hasło „prawo do miasta" staną się tylko pustymi sloganami, użytecznymi w budowaniu tożsamości przede wszystkim przedstawicieli tzw. klasy kreatywnej i programów wyborczych rządzących.
Politycy pozostają głusi i ślepi na problemy lokatorskie i wydaje się, że żadna debata już tego nie zmieni