Książka jest więc ideowym konstruktem, ale opartym na codziennej praktyce. Przedstawia pewną propozycję, ale niczego nie narzuca. Jest nie tylko dowodem na istnienie alternatywy, ale również ukazuje, że stosunki kapitalistyczne są wbrew teoriom Smitha i jego dzisiejszych adeptów nienaturalne dla ludzkiej społeczności. Teorie skapywania i fali podnoszącej wszystkie łodzie, upadają, gdy morze staje się martwe, jak dzisiejsza gospodarka. Ślepe dążenie do zysku ostatecznie przynosi korzyść grupie dobrze urodzonych obywateli lub zwykłych szczęściarzy, lecz dla reszty społeczeństwa pozostaje destrukcyjne. Nie ma w nim też za grosz kolektywnej racjonalności, bo nie uwzględnia rzeczywistych potrzeb, a jedynie krótkoterminową opłacalność produkcji. Skutkuje to oczywiście niestabilnym zatrudnieniem, głośnymi ostatnio „umowami śmieciowymi”, które po wielu latach cudownie dostrzegł polski rząd, a także pozbawianiem pracowników i pracownic osobistej godności. Jesteśmy zmuszani do robienia tego, czego nie lubimy za żałosną pensję (w przypadku staży/praktyk zazwyczaj za darmo!), a jakby tego było mało, system każde nam odczuwać satysfakcję, w nieskończoność „uelastyczniać się” i „poszerzać kompetencje”. Zazwyczaj tylko po ty, by wkrótce zostać zwolnionym, bez perspektywy zasiłku lub emerytury. Wywołuje to powszechną frustrację i nienaturalną rywalizację. Hierarchiczne stosunki władzy w fabrykach, biurach, redakcjach, nieraz przyjmują formę emocjonalnego terroru ze strony przełożonych i samokontroli w obawie przed „kolegami” czyhającymi na nasze potknięcie. Takie warunki kapitaliści nazywają sprzyjającymi rozwojowi i produktywnymi. Większość z nas zdaje sobie sprawę z hipokryzji tych twierdzeń, ale zrezygnowani pracujemy dalej, z nadzieją, że nadejdzie dzień awansu lub wygranej na loterii (to drugie jest nieraz synonimem pierwszego…). Ale cóż innego począć, gdyż zewsząd dobiegają nas informacje, że alternatywy po prostu nie ma? Politycy i liberalni ekonomiści, podstawieni pod ścianą masowymi protestami związkowców i Oburzonych, przyznają w końcu, że warunki pracy nie są najlepsze, jednak tylko po to, by po chwili bredzić o konieczności „zaciskania pasa”. Ogólnopolskie dzienniki, od Rzeczypospolitej po Gazetę Wyborczą, prezentują naiwne historie „młodych, zdolnych”, stwierdzając, że nie ma się na co oburzać i jak ktoś bardzo chce, osiągnie sukces. Na tym wszystkim, swoje próbują ugrać faszyści, zapędzając zdezorientowanych ludzi w ślepą uliczkę „interesu narodowego”.
Prawdziwą alternatywą dla kryzysu i związanego z nim wyścigu szczurów mogłaby być tytułowa ekonomia uczestnicząca, za granicą znana jako PARECON (od angielskiego Participatory economics). Każdy pracownik, ale też konsument, ma w niej rzeczywisty wpływ na proces produkcyjny. A wytwarzane są dobra, na które aktualnie istnieje zapotrzebowanie. Dzięki zniesieniu wymogu rozrostu i zysku, producenci podają do publicznej wiadomości metody swojej działalności, materiały wykorzystane do wytworzenia produktu końcowego, ich jakość itd. Rady pracownicze wraz ze stowarzyszeniami konsumenckimi decydują co należy zmienić, by zadowolenie było obopólne, a zarazem nie wpływało destrukcyjnie na pozostałe społeczności i środowisko naturalne. Zaangażowanie jest owocem sprawiedliwego podziału zysku. No dobrze, ale co ze słynną motywacją, skoro poziom aktywności nie pociąga za sobą wzrostu wynagrodzenia? Według autora, na to pytanie najlepiej opowiedzieć innym: a kto powiedział, że tylko pieniądz może motywować do działania? Dlaczego nie może go zastąpić prestiż czy dobra niematerialne? Wyjście poza ograniczającą logikę zysku otwiera zupełnie nowe perspektywy funkcjonowania jednostek, przedsiębiorstwa i społeczeństwa. Wszystkie charakteryzują horyzontalne relacje, równy dostęp do dóbr i usług, a przede wszystkim samodzielne decydowanie o własnym życiu, by praca nie była przykrym przymusem, a pozwalała na samorealizację.
Wydaje się, że Albert uprawia wallersteinowską utopistykę na najniższym, „ludzkim” poziomie. Jest ona jednak szczególnie ważna w czasach, gdy żaden trzeźwo myślący socjolog czy ekonomista nie mówi już o końcu historii i triumfie neoliberalizmu. Potrzeba nowych rozwiązań stała się czymś oczywistym, nawet wśród elit. Pytanie brzmi, czy z dzisiejszego martwego puntu ruszymy w kierunku autorytarnego reżimu kontroli (który zapowiada polityka zaciskania pasa i kreowania „zagrożenia terrorystycznego”) czy też ustroju przyjaznego zwykłym ludziom. Kontury wyłaniające się z horyzontu dzisiejszych protestów i rewolucji wciąż pozostają niewyraźne. „Ekonomia uczestnicząca” jest jedną z propozycji wyjścia poza dogorywające cykle kapitalistycznej produkcji. Dotychczasowe teorie proponowały nam głównie makroekonomiczne opisy, które dla wielu mogły wydawać się oderwanymi od rzeczywistości. Tymczasem Albert sprowadza potrzebę zmian do najniższego poziomu, co czyni jego wizję przystępną i przekonywującą dla przeciętnego odbiorcy, a samą książkę doskonałym narzędziem do wykorzystania przez szeroko pojęty ruch lewicowy i anarchistyczny.
Jedyną zarzutem, który można wysunąć wobec tej pozycji Trojki jest rezygnacja z czysto statystycznych przykładów. Nie znajdziemy tu żadnych danych na temat produkcji czy chociażby socjologicznych pomiarów społecznego zadowolenia z pracy, a takich przecież nie brakuje. Historia wiele razy pokazywała, iż wolnościowe metody organizacji pracy są bardziej efektywne w danym miejscu i czasie niż ich kapitalistyczne odpowiedniki. Wystarczy przywołać rewolucyjną Katalonię, gdzie wytwórczość ruszyła pełną parą po przejęciu kontroli nad zakładami przez CNT/FAI, nawet mimo masowych niedoborów z powodu wojny domowej. Wystarczy opisać oddolne zrywy robotnicze w Kronsztadzie czy Czeremchowie. Wreszcie, wystarczy wspomnieć o zakładach argentyńskich, gdzie po usunięciu z cyklu produkcyjnego najwyższych szczebli, czyli szefów i znacznej części managerów, produkcja wrastała, a wraz z nią płace, co przekuwało się na bezinteresowne inwestycje w społeczność lokalną, jak budowa szpital i dróg, sfinansowana przez pracowników i pracownice fabryk ZANON. Mi osobiście tego wszystkiego zabrakło.
Ktoś inny jednak może uznać takie podejście autora za zaletę, gdyż na chwilę pozwala ono oderwać się od ograniczonego postrzegania ekonomii jako nieustannej gry popytu i podaży, której jedynym owocem ma być jak największy utarg. Albert pokazuje, że za tymi pojęciami kryje się praca zwykłych ludzi, ich emocje, dylematy, poświęcenia, ale także potrzeba poczucia bezpieczeństwa i uznania. Co istotne, nie stroni on od krytyki swojego projektu. W ostatniej części książki znajdujemy dogłębny komentarz do stawianych mu zarzutów i doprecyzowanie różnych aspektów funkcjonowania ekonomiiuczestniczącej. Jej podstawy zostały wdrożone w rodzimym wydawnictwie autora, czyli South End Press i jak widać, chociażby po wydawanych książkach, przynoszą godne uwagi rezultaty. Najwyższy czas przeszczepić te idee na własny grunt. Być może w obliczu nadchodzących cięć nie będziemy mieli innego wyjścia.
Recenzja zajęła 2. miejsce w konkursie Oficyny Trojka. Książka do nabycia.