Teoretycznie polskie miasta są zarządzane przez wspólnoty samorządowe. Teoretycznie jesteśmy ich równoprawnymi uczestnikami. Teoretycznie instytucje samorządowe i zarządzający nimi ludzie służą zaspokojeniu potrzeb mieszkańców. Praktyka naszego życia w mieście jednak odbiega od tych teoretycznych założeń. Komunały na temat samorządności, tak często powtarzane przez władze, są sprzeczne z prowadzoną przez nie polityką. Jej wytyczne sprowadzają się do tego, aby miasta działały jak firmy.
„Nowe czasy” nadeszły wraz z „transformacją ustrojową", dokonaną zgodnie z wytycznymi doktryny szoku. Staliśmy się częścią „globalnej wspólnoty", dla której maksymalizacja zysków liczy się ponad wszystko. Wprowadzane od dekad prywatyzacja, konkurencyjność i deregulacja we wszelkich dziedzinach życia społecznego służą realizacji priorytetu, jakim jest zwiększanie zyskowności. Racjonalność ekonomiczna, zgodnie z którą nasze działania podlegają rachunkowi zysków i strat stała się zasadą organizującą wszelkie sfery ludzkiej aktywności. To oznacza, że zasadniczym kryterium działalności instytucji społecznych takich jak szpitale, szkoły i przedszkola, instytucje kulturalne, transport zbiorowy itd. jest kalkulacja nakładów i wydatków, czyli spełnienie rygorów opłacalności. To samo tyczy się sprawowania opieki, zakładania rodziny, samodzielnego rozwoju jednostki itd. Wszelkie relacje społeczne zaczynają być tak zorganizowane, aby przynosiły zyski. W in¬nym wypadku nie mają racji bytu w „dynamicznie rozwijającej się gospodarce rynkowej".
Wprowadzenie kryteriów opłacalności do sfer dotychczas nie podlegających zasadom rynkowym prowadzi do narastania problemów społecznych. Wraz z przyjęciem kryteriów rynkowych zwalczanie przyczyn powstawania, czy samo rozwiązanie problemów społecznych, spadły na dalszy plan. Władze, które np. bezdomność traktują w kategoriach rynkowych, nie są zainteresowane przyczynami ani konsekwencjami wykluczenia społecznego, prawem do dachu nad głową, a tym bardziej przeciwdziałaniem bezdomności. Ich rola ogranicza się do regulacji rynku mieszkaniowego. Ci, których stać na mieszkania nabywają je na rynku, inni lądują na bruku, gdyż nie wykazali się wystarczającą przedsiębiorczością. Wspólnota samorządowa, równość, możliwości samodzielnego rozwoju odchodzą na dalszy plan wraz z pojawieniem się prymatu zysku, przymusu ekonomicznego i dyktatu własności prywatnej.
W takiej sytuacji przykładowe mieszkanie jest jedynie narzędziem do zarabiania pieniędzy, towarem wystawionym na sprzedaż. To w jaki sposób jego ograniczona dostępność wpływa na miejskie stosunki społeczne, jest kwestią wtórną. Osoba, która może je nabyć, pozostaje klientem, ale nie koniecznie tym potrzebującym schronienia. Taka przemiana wszelkich owoców ludzkiej twórczości w towary prowa¬dzi do traktowania społeczeństwa jedynie jako masy indywidualnych klientów. Relacja pomiędzy firmą oferującą produkt a klientem jest ograniczona i dotyczy tylko tych, którzy posiadają środki na zakup towaru. W miastach gdzie relacje społeczne kształtowane są zgodnie ze wzorem firma-klient, powszechne jest marginalizowanie znacznych grup społecznych. Dzieje się tak, gdy dla władz najważniejsza jest opłacalność. Wtedy dążą do tego, aby wszelkie zasoby miast przemienić w towar, który następnie próbują sprzedać majętnym klientom. Tym samym dostęp do zasobów wypracowanych i należących do wszystkich mieszkańców miasta jest ograniczany. Określone przestrzenie w miastach stają się otwarte dla nielicznych. Prywatyzuje się parki, grodzi osiedla czy podwórza, wynajmuje przestrzeń parkingową, wyprzedaje działki budowlane. Powszechnie dostępne mieszkania komunalne zastępują mieszkania deweloperskie, których ceny skutecznie zawężają grono cieszących się dachem nad głową. Transport publiczny podupada w sytuacji, kiedy znaczące nakłady przeznaczane są na indywidualny transport samochodowy. Ceny usług komunalnych wciąż wzrastają. To w żaden sposób nie przekłada się na podniesienie ich jakości, przy równoczesnym pogorszeniu standardów pracy w instytucjach opłacanych przez samorządy (szkoły, żłobki, komunikacja miejska, instytucje kultury itd.). Ci, których nie stać na utrzymanie się w mieście gdzie za wszystko trzeba płacić, gdyż elity na wszystkim muszą zarobić, wegetują na jego marginesie. Przy odrobinie szczęścia co najwyżej staną się „klientami" jednej z „firm" świadczącej pomoc społeczną. W mieście-firmie własność prywatna, służąca narzucaniu dominacji, walczy z powszechnym dostępem do przestrzeni, usług i oddolną samorządnością. Prawo własności walczy z prawem do dachu nad głową i prawem do godnego życia. Władze miasta firmy dla swoich majętnych klientów są przychylne natomiast tych, którzy nie płacą karzą, marginalizują i zmuszają do ciężkiej pracy, bądź spłacenia skrupulatnie naliczanego długu. Władze miasta firmy karzą tych, których nie stać na samodzielne utrzymanie i w ten sposób biorą odwet na biednych.
Walka nie toczy się o to, za jaką cenę uzyskujemy określone dobra. Nas nie interesuje ich cena bądź to czy jesteśmy wystarczająco produktywni, a nasze działania są opłacalne dla władz. Nas interesuje spełnienie potrzeb najbiedniejszych, a nie najbogatszych. Samorządy nie istnieją po to, aby zarabiać, lecz po to aby realizować potrzeby mieszkańców. Ich rolą nie jest wymierzanie kary, lecz wspomaganie rozwoju wszelkich grup zamieszkujących miasto. Jeżeli słyszymy, iż nie ma pieniędzy na realizację podstawowych potrzeb ogółu, to pytamy się, na co przeznaczone są miejskie fundusze? W Poznaniu setki milionów wydaje się na stadion, podczas gdy setki ludzi z mieszkań komunalnych wyrzucanych jest na bruk. Jeżeli władze miasta realizują potrzeby swoje i zaprzyjaźnionych środowisk biznesowych w kwestii rozrywki stadionowej, to pytamy się, kiedy zaczną przeznaczać podobne sumy na rozwiązanie problemów mieszkaniowych, transportowych, edukacyjnych itd.? Nie jesteśmy klientami, przedsiębiorcami czy też kapitałem ludzkim. Jesteśmy mieszkańcami miasta, a nie klientami firmy.
Czytaj także:
Kryzys w mieście-firmie