Wydawać się może, iż pewne pojęcia na stałe odeszły do lamusa. A jednak w sprzyjających okolicznościach potrafią powracać niczym bumerang. Tak też jest, z odgrzewanym i odgrzebywanym pojęciem – „bezdomności z wyboru”.W poprzednim ustroju służyło ono, za dobre uzasadnienie, na istnienie w systemie „powszechnej szczęśliwości”, „dobrobytu” i „realnego socjalizmu”, osób bez dachu nad głową. Zwano ich więc „niebieskimi ptakami”, „cyganami”, czy właśnie „bezdomnymi z wyboru”. Od tak sobie postanowili, nie korzystać z dobrodziejstw socjalnych gwarantowanych przez państwo, wybierali rolę „marginesu społecznego” – przyciemniając tym samym, kryształowy obraz „socjalistycznej ojczyzny”.
Jednak owe aspołeczne jednostki nie zniknęły wraz z „upadkiem murów” i nastaniem nowego porządku.
Choć „niewidzialna ręka rynku” gwarantuje dziś przecież „wszystkim” – wolność i swobodę, są osoby, które nadal nie chcą z tych dobrodziejstw korzystać. W wolnorynkowym społeczeństwie jednostka - co winno być oczywistą-oczywistością – ma przecież pełen wpływ na swój los. To przecież niemożliwe, by wbrew logice kapitalizmu, organy władzy państwowej dawały większą ilość przywilejów, jakiejś grupie społecznej. Nie mieści się chyba nikomu w głowie, by dla przykładu, planować rozwój miasta tak, aby korzystała na tym jakaś firma deweloperska? Urzędnicy nie idą też „na rękę” jakimś konkretnym biznesmenom, sprzedając im tereny po „uczciwszej cenie” – gdyby tak było sprawą na pewno zajęłaby się prokuratura i sąd. Skoro administracja państwowa działa sprawnie i z korzyścią dla „wszystkich” obywateli – nie sposób też sobie wyobrazić istnienia jakiś problemów społecznych, które mogłyby utrudniać „wolne wybory” jednostkom. Gdzie dziś można usłyszeć o braku pracy, złych warunkach wychowawczych, chorobach, biedzie… Wolny rynek sprawnie radzi sobie z takimi „kłopotami”. A jeśli nawet sobie nie radzi, to przecież musi to wynikać tylko i wyłącznie, ze złej postawy osób, takich jednostkowych przypadków, które właśnie z własnego wyboru postanowiły pozostać „nieprzystosowane”.
Oczywiście znajdą się sceptycy, którzy będą dowodzić, iż nawet deklaracji tych „zdegenerowanych” jednostek, o ich wyborze takiego sposobu życia nie należy traktować jako „ostatecznego załatwienia problemu”. W terminologii sceptyków – deklaracje o „wyborze”, choćby takiego wspomnianego już stylu bycia bezdomnym – należy rozpatrywać, raczej jako reakcję obronną, czy też wyjaśniającą, dokonaną „po fakcie”. Stanowić może ona jedyną nasuwającą się odpowiedź, wobec poczucia braku realnych szans wyjścia z trudnej sytuacji. Takie jednak dywagacje należy pozostawić tylko sceptykom, twardo stąpający po ziemi kapitaliści nie muszą zaprzątać sobie nimi głowy.
Wobec powyższego zupełnie zrozumiałym jest, iż na spotkaniu z grupą młodych malkontentów ze skłotu Rozbrat, wiceprezydent Poznania pan Maciej Frankiewicz, sprawnie posłużył się pojęciem „bezdomności z wyboru”. Posłużył się również doskonałą analogią – przyrównując miasto do dobrze działającej firmy. Czy można oczekiwać czegoś lepszego, przecież wiadomo, że w firmach są szefowie i podwładni. Ci drudzy mają wykonywać polecenia tych pierwszych, a nie kontestować i domagać się współdecydowania. Co lepsze, tak jak w firmie pracownicy, swą ciężką pracą za umowną (i nie zawsze wypłacaną) płacę utrzymują szefostwo, tak i w mieście obywatele poprzez zabierane im podatki utrzymują włodarzy. Jeśli analogię zastosowaną przez pana Frankiewicza, uda się zastosować w Poznaniu bardziej precyzyjnie i dosadnie, możliwe stanie się też zlikwidowanie nikomu nie potrzebnych wyborów radnych czy prezydenta miasta. Kto by pomyślał, żeby w firmie pracownicy wybierali sobie szefa. Wiceprezydent doskonale też wyznaczył miejsce dla ludzi „gorzej sytuowanych”, umiejscawiając je z dala od reprezentacyjnego centrum, gdzieś na odległych przedmieściach. W tym obszarze powinny lokować się też – ewentualnie – wszelkie niekomercyjne przedsięwzięcia z dziedziny kultury, czy aktywności społecznej. Miasto może je wspierać, acz nie musi, bo w końcu nie przynoszą one zysku. Złośliwi wskażą zapewne przykład podparyskich przedmieść, które jak wiadomo dzięki systematycznej marginalizacji ich mieszkańców, nie dawno były świadkami licznych niepokoi i zamieszek. Ten problem należ jednak raczej pominąć, tak jak pomija się to, co niewygodne i co budzić może obawy. Jeśli władze nie dopuszczą do upowszechniania się terminu „getto” odnośnie tych mniej „atrakcyjnych dla inwestorów” obszarów miasta, sytuacja powinna pozostać pod kontrolą.
Reasumując należy cieszyć się, że pewne pojęcia, które wydawać się mogły anachroniczne powracają. „Bezdomni z wyboru”, sami odpowiadają za swój los w 100%. Pozwala to reszcie społeczeństwa, obeznanej z mechanizmami kapitalizmu, bez większych wyrzutów sumienia udać się na zakupy i z zadowoleniem obserwować jak sprawnie funkcjonuje miasto-firma.
Oczywiście są też inne pojęcia, wrzucone dawno do lamusa, których jednak nie watro odgrzebywać: „walka klas”, „kontrola środków produkcji”, „pomoc wzajemna”…… o ich odgrzebywanie trudno jednak podejrzewać włodarzy miasta. (ŁW)
Artykuł ukazał się w "Gazecie Demonstracyjnej".