Aleksandra Przybylska wychwala Stary Browar pod niebiosa, co ma, jak rozumiem, rozwiać smród jaki wokół tej inwestycji powstał i przekonać nas wszystkich, że suma summarum wszystko poszło w dobry kierunku. Stary Browar: "daje nie tylko nowe miejsca pracy i wpływy z podatków do miejskiej kasy, ale - pisze Przybylska - też zapewnia uporządkowanie zaniedbanego wcześniej terenu i jego okolicy". Dodatkowo miejsce to stało ośrodkiem nie tylko handlu i biznesu, ale kultury! Ta - wg autorki - "niezwykła inwestycja", w istocie jest szczytem pretensjonalności i komercjalizacji. Wiele lat temu, o takich przedsięwzięciach Charles Jencks pisał, że : "Projekty te, prowokacyjne zarówno pod względem formalnym, jak i technicznym, odznaczają się ogromną spójnością, nie mogą jednak w żaden sposób przekroczyć bariery wynikającej z ograniczonych celów społecznych i politycznych, dla których zostały stworzone. Wspaniała forma jeszcze wyraźniej podkreśla trywialność treści".
Korzyści ekonomiczne z tego typu przedsięwzięć, jak Stary Browar czy Plaza, nie są wcale tak jednoznaczne jak się autorce wydaje. W połowie lat '90 ulica Głogowska i przylegający do niej teren tętnił życiem. Był to największy pasaż handlowo-usługowy miasta, z setkami sklepów i punktów usługowych. Dogodne miejsce, z uwagi na sąsiedztwo dworca kolejowego, dla przyjezdnych klientów. Wbudowywane centra handlowe doprowadziły do upadku ulicy Głogowskiej, likwidacji wielu punktów czyli także miejsc pracy. Może takie zmiany są nieuchronne, ale powiedzmy do końca co one za sobą niosą. Kupcy i rzemieślnicy z Głogowskiej też płacili podatki do kasy miasta, ale niewielkie zyski zostawały w ich kieszeniach. Dziś, m.in. w Starym Browarze i Plazie, zyski, powstające często poprzez unikanie płacenia podatków, lądują przeważnie w kieszeniach akcjonariuszy wielki korporacji handlowych, którzy pewnie nawet nie wiedzą gdzie leży Poznań, a cóż dopiero Jeżyce. Jeden z najbardziej znanych menedżerów lat '90 Albert J. Dunlap, kiedyś szczerze wyznał: "Firma należy do ludzi którzy w nią inwestują, a nie do jej pracowników, dostawców, czy miejscowości, w której się mieści". Palza należała (bo nie wiem czy dalej tak jest) w momencie rozpoczynania inwestycji w Poznaniu do większościowego kapitału izraelskiego, ale swoją siedzibę koncern miał w Holandii. Poznański obiekt był jednym z 50, które wówczas powstawały w całej Europie! Każdy o wartości od 25 do 50 mln. dolarów. Jak zatem wyobraża sobie Pani dialog z takim inwestorem? Czy Lech Mergler, które słowa Pani przytacza i krytykuje, miał zadzwonić do Amsterdamu, Tel Awiwu czy gdzie indziej i powiedzieć: "How are you Mr. Business. Chcielibyśmy na Gajowej brodzik dla dzieci?" Zabiegi polegające na wyżebraniu czegoś (brodzika, ślizgawki czy fontanny) od inwestora są nie tylko upokarzające, ale przede wszystkim wskazują na faktycznie istniejący układ sił, gdzie mieszkańcy zamiast stać się podmiotem decyzji planistycznych, muszą "dogadywać się" z inwestorem. Jak powstawała Plaza Gazeta Wyborcza (25.10.2001) a propos protestów mieszkańców pisała: "Muszą mieć centrum, mogą mieć kanalizację".
Ograniczenia społeczne i polityczne, o których pisał Jancks biorą się właśnie z dominujące roli inwestora i kapitału, która przejawia się nie tylko w obszarze władzy, ekonomii, ale także estetyki. W istocie rzeczy gromadzona pod dachem Starego Browaru sztuka, to w najlepszym wypadku "granie do kotleta". Pełni ona, podobnie jak architektura tego miejsca, zupełnie instrumentalne funkcje względem zamierzeń komercyjnych. Najlepiej stosunek Kulczyków do sztuki współczesnej, której mają aspiracje stać się mecenasami, oddaje przypadek instalacji Rafała Jakubowskiego, który w pracy "Arbeitsdisziplin" ("Dyscyplina pracy") zaprezentował, w krytyczny ujęciu, fabrykę Volkswagen, koncernu z którego interesami nasi poznańscy oligarchowie byli i są mocno powiązani. Praca ta została, decyzją władz miejskich pod przewodnictwem prezydenta Grobelnego, usunięta z miejskiej galerii BWA. Pisała o tym i Gazeta Wyborcza w artykule "Sztuka i wstyd" (31.08.- 01.09.2002). Fakt ten dobrze obrazuje, jak postrzega się rolę sztuki w kontekście ekonomicznych interesów, i jak widzi się dialog, o który autorka apeluje.
Andreas Billert w swoich wypowiedziach i publikacjach wielokrotnie zwracał uwagę, że obecnie obowiązujące w Poznaniu zasady planowania i realizacji inwestycji nie służą interesom mieszkańców. W istocie rzeczy wysprzedając miasto prywatnym inwestorom po kawałku, tak jak to się robi teraz odnośnie Gajowej, bez wcześniejszego planu rozwoju danej dzielnicy, w którego ustalaniu biorą udział wszyscy mieszkańcy, nie ma szans na uwzględnienie interesu społecznego. Powstają swojego rodzaju hybrydy - w sąsiedztwie imponujących centrów handlowych i ogrodzonych nowych osiedli mieszkaniowych egzystują podupadłe, zdewastowane kwartały miasta, obok sterylnych hali zatęchłe i śmierdzące klatki schodowe i sutereny, obok bogactwa, kująca w oczy bieda. To charakterystyczny obraz nie dla zachodniej Europy, ale peryferyjnych krajów i miast, jakich jest Polska i Poznań. Aleksandra Przybylska pisząc, że wierzy w dialog inwestorów i mieszkańców, bez sensu podaje przykłady z Holandii, bo to zupełnie inny kraj. Ja nie wierzę, że na Jeżycach będzie możliwe wybudowanie boiska do gry w piłkę na dachu, jak w Utrechcie, dostępnego - jak rozumiem - dla "szczunów" z dzielnicy; prędzej powstanie centrum handlowe z kapliczką. Nie oto jednak chodzi. Problem leży w tym co z Jeżycami, jako całością w sensie urbanistycznym i przede wszystkim społecznym? Tego się nie wyjaśni w rozmowie z żadnym z inwestorów, który rozłoży ręce i zapyta: "a co mnie to obchodzi?". Lokalni ich przedstawiciele są głusi na żądania mieszkańców, zwłaszcza jeżeli czują poparcie władz miasta, które są po to "aby ściągnąć inwestorów" - jak się wyraził w wywiadzie dla Gazety burmistrz niewielkiej, ale atrakcyjnej, nadmorskiej gminy. No, może dla świętego spokoju uruchomią jakąś ślizgawkę.
A.Przybylska przywołując nieprzyjemne doznania, jakiej jej towarzyszyły podczas oglądania zajezdni na Gajowej, podsumowując pisze, że "trzeba być koneserem, by docenić specyficzny klimat" tego miejsca. Ale stawiając za wzór Stary Browar czy Plaze, autorka skazuje nas na konformizm. Wizja protestujących wykracza poza granice polityczne, społeczne i estetyczne narzucane nam przez ramy gospodarki rynkowej. Jesteś w pierwszej kolejności obywatelami, a nie klientami. Nie da się demokracji zastąpić wolnym rynkiem. Nie musimy i nie zgadzamy się, aby interesy mieszkańców Poznania, poszczególnym dzielnic, były podporządkowane interesom elit politycznych i ekonomicznych. Sama Aleksandra Przybylska krytykując sposób przeforsowania przez radę miasta studium zagospodarowania przestrzennego, nie tak dawno pisała: "Nie sposób więc pozbyć się wrażenia, że chwilami władza traktuje mieszkańców jak zło konieczne, które po prostu musi w tym naszym mieście być. (...) Mieszkańców traktuje się jak krzykaczy, a gdy podczas obrad radnych pojawia się większa grupa obserwatorów z transparentami, w drzwiach ustawia się strażników miejskich. To fatalny sygnał." (Gazeta Wyborcza 21.01.2008.) O Gajowej natomiast pisze, jakby wcześniej jej własne słowa nie padły, jakby nie widziała związku pomiędzy sposobem podejmowania tamtej decyzji, a sprawą Gajowej, jakby się przestraszyła ich konsekwencji i apeluje o dialog. Ale z kim?
Jarosław Urbański
Artykuł został opublikowany w Gazecie Wyborczej - Poznań, 29.02.2008 r.