W Gazecie Wyborczej - Poznań, z 8 maja, ukazał się artykuł Michała Danielewskiego "Wielki Inwestor rzuca klątwę" poświęcony poznańskiemu skłotowi "Rozbrat", poniżej jego treść.Nie wiem, czy wiecie, ale w efekcie wielkiego wysiłku władz miasta powstał w stolicy Wielkopolski węzeł poznański. Za cenę potu, bezsennych nocy i dodatkowych dwóch siwych włosów przypadających na statystyczną skroń miejskiego decydenta urzeczywistniła się nam piękna plątanina, efektowne jak jego gordyjski pierwowzór kłącze splecionych ze sobą nitek arogancji i zaniechania. Mowa o sytuacji wokół skłotu Rozbrat.Miejsce, które w ciągu 15 lat mocą tworzących je ludzi przekształciło się z wczesnokapitalistycznych ruin upadłych small businessów - zasiedlanych powoli acz systematycznie przez miejscowych meneli - w centrum kultury alternatywnej stało się solą w oku miasta, substancją, którą miasto chce za wszelką cenę wypłukać ze swojego organizmu.
Poszerzenie pola wolności
Tymczasem Rozbrat podnosi wartość Poznania. Dzięki niemu miasto jest w pewnym stopniu bardziej otwarte i przyjazne. Bardziej włącza mieszkańców w swój krwiobieg. Bo uczestnictwo w życiu codziennym metropolii staje się we współczesnym świecie coraz bardziej ekskluzywne.
By brać udział w wydarzeniach kulturalnych, musimy sforsować drzwi modnego klubu, gdzie biletem wstępu jest nasza karta kredytowa. Musimy także zapłacić, by rozkoszować się piękną pogodą na Starym Rynku, gdzie dostępne dla wszystkich ławki ustąpiły miejsca ogródkom dla wybranych. Coraz więcej musimy wydać także na kawę w naszej ulubionej kawiarence, bo siedziby rozpychających się bez pardonu banków podbijają czynsze w centrum do niebotycznych rozmiarów.
Działanie Rozbratu wymyka się z tej logiki. Nikt nie chce nam tam niczego sprzedać, nie spotkamy tam akwizytora, nie dostaniemy kredytu odnawialnego. Zamiast tego możemy pożyczyć książkę, obejrzeć film, posłuchać koncertu, pogadać. Skłot na Pułaskiego stanowi również przestrzeń pozbawioną sponsoringu miasta, producentów piwa, medialnych koncernów, czy lokalnych biznesmenów, dzięki czemu może bez obawy o naciski i bez presji zysku zrobić wystawę kontrowersyjnego artysty, zaprosić na spotkanie radykalnego filozofa, zorganizować koncert nikomu nieznanego zespołu. Rozbrat jest swoistym miejskim wyjściem awaryjnym, możliwością ucieczki, poszerza dzięki temu pole wolności nas wszystkich.
Nawet jeśli fundamentalnie nie zgadzamy się z ideologią skłotersów, nawet jeśli działają nam na nerwy wygłaszane przez nich komunały, to czyż nie czujemy się bezpieczniej, wiedząc, że gdzieś tam w naszym mieście istnieje miejsce, gdzie nikt nie będzie próbował na nas zarobić?
Rozbrat? Do piekła
Niestety działania władz miasta w stosunku do Rozbratu wydają się kierować przemyślaną i dość cyniczną strategią polegającą na eskalacji konfliktu i zamieszania. Chodzi o to, by tak splątać wspomniany na początku węzeł, tak skomplikować i zaognić całą sprawę, by w oczach publiczności Rozbrat stał się zagrożeniem i uciążliwym problemem, "który trzeba wreszcie rozwiązać".
Trzeba przyznać, że magistrat realizuje swój plan ze sporym sukcesem - już udało mu się przekonać sporą część opinii publicznej do absurdalnej tezy, że interes prywatnego dewelopera jest ważniejszy od przyjaznej przestrzeni publicznej, już udało mu się poszczuć spore grono internautów na "leni", "nierobów", którzy "za nasze pieniądze" chcą sobie żyć jak pączki w maśle.
Tymczasem mieszkańcy skłotu domagają się rzeczy prostych i oczywistych: chcą, by doceniono rolę kulturotwórczą, jaką od lat pełnią w Poznaniu, by dostrzeżono, że własnymi siłami ze slumsu uczynili przestrzeń społecznie użyteczną i by w aksjologicznym tak naprawdę sporze między interesem publicznym, a interesem prywatnym władze miasta stanęły po stronie tego pierwszego. Byłoby lepiej dla dobra nas wszystkich, by te postulaty zostały wysłuchane. Inaczej logika "wszystko dla zysku" dosięgnie prędzej, czy później także i nas: spokojnych, konformistycznych, niewadzących nikomu mieszczan.
Przekonali się o tym ostatnio mieszkańcy Sołacza, kiedy zobaczyli wygenerowane przez Miejską Pracownię Urbanistyczną plany zagospodarowania przestrzennego dla swojej okolicy. Oto miasto, ignorując postulaty mieszkańców, postanowiło wraz z Rozbratem usunąć z Sołacza tereny zielone i przeznaczyć je pod komercyjną zabudowę. Okazuje się, że dla poznańskich decydentów nic nie znaczą nie tylko protesty anarchistów, ale także "zwykłych" obywateli, a moc sprawczą ma zawsze wyłącznie poznański bóg, Wielki Inwestor.
Warto rozmawiać
"Wszyscy mówią o pogodzie, ale nikt nie chce z nią nic zrobić" - to zdanie pochodzące z jednego z tekstów Marka Twaina doskonale pasuje do ciągu wydarzeń rozgrywających się wokół Rozbratu. Te wyrazy troski ze strony miasta, ta łaska okazana przez prezydenta Frankiewicza, który raczył pojawić się na skłocie w gruncie rzeczy tylko po to, by powiedzieć jego mieszkańcom, że nic nie może dla nich zrobić - wszystko to przypomina wielką grę pozorów.
Poznańscy decydenci do perfekcji opanowali niby-pragmatyczny żargon, w obrębie którego język prawniczy miesza się z typową nowomową władzy fałszywie definiującą dobro "wszystkich obywateli". Według tego żargonu nic nie da się zrobić, ponieważ "takie jest prawo", a "interes ogółu" wymaga, by nie narażać miasta na wypłatę odszkodowań w przypadku niedotrzymania umowy z inwestorem. Taki język wyklucza rozmowę, dopuszcza rozwiązania proponowane tylko przez jedną stronę, nieprawdziwie zakłada obiektywny brak alternatywy. Warto więc cały czas pamiętać, że miasto unicestwi Rozbrat dlatego, że chce, a nie dlatego, że musi. Bo przecież pamiętamy dobrze, że miejscy włodarze z wirtuozerią potrafili naginać prawo i procedury, kiedy tylko im zależało na przykład na wybudowaniu wielkiego centrum handlowego.
Jak takie sytuacje rozwiązuje się na świecie? Zawsze trudno, zawsze z kłopotami, ale są dwa przykłady, na których władze Poznania, gdyby wykazały się dobrą wolą, powinny się wzorować, by uniknąć błędów swych europejskich odpowiedników. Szczególnie pouczająca jest historia kopenhaskiego skłotu Ungdomshuset. Nieprzejednana postawa władz doprowadziła do gigantycznych zamieszek w obronie tego miejsca, które skończyły się brutalną akcją policji i aresztowaniem ponad 400 osób. Prawo własności zostało wyegzekwowane za ogromną cenę. Dopiero po tej awanturze burmistrz miasta Ritt Bjerregaard zaprosiła przedstawicieli aktywistów na rozmowy. Ich efektem było znalezienie nowej siedziby dla skłotu. Może warto, by prezydent Frankiewicz zatelefonował do Kopenhagi z prośbą o poradę? Dowie się wówczas, że lepiej rozwiązać problem przed użyciem przemocy, a nie po.
W grę wchodzi jeszcze telefon do Berlina, gdzie udało się uniknąć wielkich zamieszek. Ludzie zamieszkujący słynny skłot Kopi w ostatniej chwili dogadali się z nowym właścicielem i podpisali umowę na niezależne i wolne użytkowanie zajętego przez siebie miejsca. Trudno sobie wyobrazić, by stało się tak bez dyskretnego nacisku władz miasta na inwestora. Dlaczego w Poznaniu miałoby być inaczej?
Rozmowa i wypracowanie możliwego do przyjęcia dla obu stron rozwiązania wciąż jest więc osiągalne. Mieszkańcy skłotu ciągle "chcą rozmawiać o pogodzie". Wydaje się jednak, że miejscy decydenci czekają, aż anarchiści się zradykalizują, bo wtedy wszystko stanie się pozornie proste, a do akcji wyśle się policję. Otóż, panowie prezydenci, przemoc "w obronie prawa" niczego nie rozwiąże. To będzie zaledwie początek kłopotów.
Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań