Utrzymany w antypańszczyźnianym tonie tekst Przemysława Wielgosza nt. Jakuba Szeli jest – jak każdy artykuł historyczny, pisany z lewicowej perspektywy – niewątpliwie potrzebny w zdominowanej przez prawicowy dyskurs o przeszłości Polsce (czytaj:
TUTAJ). Jednakże lektura rzeczonego tekstu, po skonfrontowaniu jego tez ze źródłami i relacjami z epoki, odsłania liczne mielizny, na których osiadł autor. Pomimo bowiem dobrych intencji odkłamania kolejnego wydarzenia, nie udało mu się uniknąć szeregu uproszczeń.
Uderzające są już słowa otwierające artykuł, w których Wielgosz - chłostając ustrój folwarczno-pańszczyźniany – dokonuje jednocześnie karkołomnej próby swoistego obniżenia pozycji stalinowskich Gułagów w rankingu najstraszliwszych zbrodni przeszłości, detronizując je na rzecz niedoli chłopa w I Rzeczypospolitej. Odniesienie to jest o tyle kulawe, że pozycja więźniów w ZSRR lat 30. i 40. XX w. przypominała do złudzenia niedolę przeciętnego oracza. Nadto w obu przypadkach zyski z katorżniczej pracy spijała elita – nieważne, czy była nią pańska rodzina z dworu, czy wierchuszka partyjna z Kremla. Wreszcie, zaskakująca jest insynuacja autora, jakoby na Syberię trafiali wyłącznie inteligenci. Tym stwierdzeniem Wielgosz poszedł nieświadomie w sukurs tej narracji historycznej, którą stara się zwalczać. Katyńscy pieniacze co roku przypominają bowiem o mordzie na polskich oficerach, zapominając o 200 tys. deportowanych w głąb Związku Radzieckiego w lutym 1940 r. Nie trzeba chyba dodawać, że owa podróż odbywała się w warunkach, całkowicie urągających godności.
Chłop – samorządny buntownik
Przechodząc jednak do sedna, w narracji Wielgosza uderza przede wszystkim dość niejasne usytuowanie galicyjskich wydarzeń z lutego 1846 r. w szerszym kontekście historycznym. Oto bowiem okazuje się, że podczas pięciu wieków feudalnego ucisku jedyną formą chłopskiego oporu było ucinanie palców, a stan taki przerwała dopiero rabacja galicyjska. Jest to wysoce szkodliwe uproszczenie, gdyż niejako utrwala stereotyp polskiego „ludu” jako genetycznie konserwatywnego, w spokoju znoszącego trudy i niedole codzienności. Stereotyp, ponieważ fakty podpowiadają, że nieco dalej na północy już w odmętach głębokiego średniowiecza kaszubscy rybacy potrafili radzić sobie z codziennymi problemami dzięki maszoperiom, czyli niewielkim zrzeszeniom, zapewniającym względne bezpieczeństwo socjalne i sprawiedliwy podział pracy członkom tychże.
Również chłopi, poza szerzej znanymi sposobami oporu, takimi jak zbiegowiska czy bunty na większą bądź mniejszą skalę, nauczyli się kooperować wiele lat przed tym, jak Szela powiódł wierne sobie oddziały na złupienie dworów szlacheckich. Już pod koniec XVIII w. w niektórych majątkach ziemskich dochodziło do oczynszowania włościan, co każdorazowo przynosiło efekt w postaci znacznego podniesienia wydajności produkcji rolnej oraz ogólnego wzbogacenia społeczności lokalnej. Najbardziej bodaj dobitnym przykładem jest tutaj Rzeczpospolita Pawłowska, utworzona z ziem Pawła Brzostowskiego. Zamieszkujący ją chłopi już po kilku latach, dzięki współpracy i solidaryzmowi, ubogie chaty zamienili na domy, wyposażone w kaflowe piece, szklane okna i kuchnie. Nie bez znaczenia jest również fakt, że włościanina pawłowskiego od święta stać było na zakup 250 g czekolady czy 10 cytryn, co w tamtych czasach (latach 80. i 90. XVIII w.) świadczyło o względnej zamożności.
Wspomnieć należy także, iż pierwsza spółdzielnia rolnicza na ziemiach polskich, czyli Hrubieszowskie Towarzystwo Rolnicze, powstało już w 1821 r. Wszystkie te „eksperymenty” gospodarcze przynosiły dobre efekty, a także – wbrew tezie, lansowanej przez Wielgosza – niejako związywały chłopów z dążeniami niepodległościowymi. Swej kiełkującej świadomości narodowej dali oni wyraz już w czasie konfederacji barskiej, kiedy to oddziały chłopskie stanęły do walki, skuszone hasłami o niezależności. Tendencje te nasiliły się jeszcze w czasie insurekcji kościuszkowskiej i powstania listopadowego. Po klęsce zbrojnego zrywu z lat 1830-31 chłopi-żołnierze byli zagrożeni carskimi represjami w jednakim stopniu, co szlachta. Dlatego też kilkuset z nich zasiliło szeregi Wielkiej Emigracji, częstokroć mylnie uznawanej za ruch pańsko-szlachecki. Około 200 emigrantów chłopskiego pochodzenia podczas pobytu w Wielkiej Brytanii wykazało się sporą kreatywnością polityczną, tworząc Gromady Ludu Polskiego – najbardziej radykalną, polską organizację polityczną I połowy XIX w., która podówczas najpełniej głosiła hasła socjalistyczne.
Gdzie przyjaciel, gdzie wróg?
Gromady Ludu Polskiego z racji niewielkiego zasięgu pozostały jednak w cieniu mniej radykalnego, lecz prężniejszego organizacyjnie, ówczesnego lewicowego projektu, jakim było Towarzystwo Demokratyczne Polskie. Niemałym zaskoczeniem jest fakt, że nazwa tegoż tworu politycznego w tekście Wielgosza nie pojawia się ani razu – wszakże to emisariusze tej organizacji doprowadzili w lutym 1846 r. do rewolucji w Krakowie, ogłaszając m.in. uwłaszczenie chłopów.
Zamiast przytoczyć tę historię, Wielgosz, porwany prądem słusznego nastawienia proludowego, nie zauważył, że od chwili swego ukonstytuowania na scenie politycznej polscy demokraci i socjaliści promowali program głębokich reform. I choć koterie te na ogół składały się w znakomitej większości z przedstawicieli stanu szlacheckiego, to bynajmniej nie propagowały powrotu do systemu pańszczyzny w niepodległej Rzeczypospolitej. Przeciwnie, lewicowcy tamtych czasów w masach chłopstwa dostrzegali zazwyczaj wiodącą, a nawet kierowniczą siłę w boju o odzyskanie niepodległości. Co prawda w swej publicystyce demokraci, a nade wszystko ich ideowy protoplasta – Joachim Lelewel – twierdzili wielokrotnie, że domagają się odbudowy systemu, zbliżonego do I RP, jednakże z zastrzeżeniem rozszerzenia przywilejów szlacheckich na ogół społeczeństwa, na wszystkie stany. Z tego samego powodu już w 1791 r. kręgi radykalne, do których zaliczał się m.in. ekonomista Piotr Maleszwski, krytykowały Konstytucję 3 maja za nadmierną kompromisowość w sprawie chłopskiej i mieszczańskiej.
Z takim też programem emisariusze TDP starali się w latach 40. XIX w. przygotowywać siatkę spiskową, by w efekcie doprowadzić do wybuchu powstania we wszystkich trzech zaborach. Również i ta historia obfituje w liczne epizody, które nijak nie przystają do obiegowych tez, częściowo powielanych przez Wielgosza. Okazuje się bowiem, że radykalne frakcje polityczne zawiązywały się wówczas m.in. w Wielkopolsce, kojarzonej raczej ze stateczną ewolucyjnością i pracą u podstaw, niźli z bardziej radykalnymi projektami. Interesująco rysuje się także działalność ks. Piotra Ściegiennego na Lubelszczyźnie. Tenże zgromadził wokół siebie liczną grupę chłopów, ale także rzemieślników i zubożałych szlachciców. I choć spisek został rozbity, a na jego uczestników posypały się represje, to działalność wywrotowego księdza przez wiele lat tkwiła w pamięci lokalnej społeczności.
Do powstania doszło zatem tylko na terenie Krakowa. Emisariusze starali się przedostać również do Lwowa i innych, mniejszych ośrodków, ale byli zatrzymywani przez chłopskie oddziały, podjudzone przez austriackich urzędników. Ci, prawdopodobnie bez porozumienia z Wiedniem, rozpuścili informację, jakoby oddziały szlachty zwoływały się, celem narzucenia chłopstwu jeszcze większych ciężarów. Wielgosz w mechaniczny i mało zrozumiały sposób odrzuca ten fakt, abstrahując całkowicie od rzeczonego demokratycznego programu, który wieźli uciemiężonemu ludowi emisariusze TDP. Tymczasem lokalni urzędnicy, chcąc pokazać instytucjom centralnym, jak świetnie panują nad powierzoną im w zarząd prowincją, zastosowali klasyczną zasadę Divide et impera. Mianowicie w obliczu kilkusetletniego antagonizmu chłopsko-szlachecki wystarczyło iskry, by doszło do eksplozji. Był to klasyczny manewr, wielokrotnie stosowany przez kasty panujące do pacyfikowania protestów społecznych. Władza doskonale zdawała sobie sprawę, że pobicie zjednoczonych sił powstańczych będzie dużo trudniejsze. Stąd chłopi, mimo wyładowania swego gniewu klasowego, okazali się bezwolnym narzędziem w rękach elit – takim, jakim są dzisiaj nacjonaliści, rozbijający protesty społeczne. Wystarczyło bowiem, w obliczu rzezi, pozwolić zrewoltowanemu chłopstwu działać.
Zrewoltowana wieś i zbuntowane miasto
Obok obu zantagonizowanych sił w lutym 1846 r. w Galicji był jeszcze trzeci, istotny gracz, pominięty przez Wielgosza całkowitym milczeniem, mianowicie zbuntowane miasto Kraków. Kraków wówczas również był areną wewnętrznego sporu politycznego, zaistniałego pomiędzy lokalnymi arystokratami, którym nie w smak był radykalizm podnoszonych haseł, oraz działaczami demokratycznymi, dążącymi do splecenia postulatów niepodległościowych i społecznych. Najznaczniejszą personą pośród radykałów był Edward Dembowski – najpewniej pierwszy polski komentator pism Engelsa, który podczas rewolucyjnych dni wielokrotnie przemawiał do krakowskich mieszczan, objaśniając im sens podjętego przedsięwzięcia. Dembowski cieszył się powszechnym poparciem – jego żarliwe przemówienia zazwyczaj wieńczyła burza oklasków ze strony słuchaczy. Osobistym jego sukcesem było przeciągnięcie na stronę powstania ok. 200 robotników z Wieliczki.
Zdając sobie sprawę z sytuacji na wsi, Dembowski, mimo szlacheckiego pochodzenia, nie dążył do pacyfikacji chłopskiego ruchu, lecz – dostrzegając faktyczną jedność postulatów – zsyntetyzowania sił zrewoltowanej wsi i zbuntowanego miasta, tak by oba te podmioty solidarnie zwalczały kręgi arystokratyczne oraz austriackich żołdaków. Metoda, którą przyjął Dembowski na dokonanie owej syntezy, świadczyła o jego znakomitym słuchu społecznym. Mimo prywatnego ateizmu, postanowił on zorganizować katolicką procesję, która miała przekonać – bogobojne w znakomitej mierze – chłopstwo do przejścia na stronę powstania. Religijna manifestacja skończyła się jednak rzezią jej uczestników; sam Dembowski zginął, rażony austriackimi pociskami.
Śmierć z krucyfiksem w dłoni, a także pamięć o znakomitych przemówieniach, przyczyniły się do powstania legendy tej postaci w ludowej świadomości. Przez kilka lat wierzono, że Dembowski nie zginął, i pewnego dnia powróci, by rozprawić się z Austriakami i arystokracją...
Demokratyczna spuścizna
Rozbicie procesji oznaczało zarazem kres powstania. Dwa lata później, w czasie słynnej Wiosny Ludów, do rozruchów na mniejszą skalę dojdzie we Lwowie. Wtedy też uwłaszczono chłopów. W podjęciu takiej decyzji cesarzowi pomógł zorganizowany ruch masowy, gdyż cesarstwo – wbrew tezie, która przewinęła się w tekście Wielgosza – było w pierwszej fazie rozbiorów najbardziej skostniałym i scentralizowanym tworem, który odgórnie regulował nawet liczbę świec na kościelnych ołtarzach. Jarzmo pańszczyzny zdjął dopiero powiew Wiosny Ludów, choć nie rozwiązało to w rzeczywistości palących problemów społecznych Galicji. O ich mnogości świadczy dobitnie popularność ruchu ludowego, który już wkrótce stał się najprężniejszym projektem politycznym w Galicji.
Żaden z jego prominentnych działaczy ludowych nie odwoływał się bynajmniej do „dziedzictwa” czy „tradycji” Jakuba Szeli, gdyż tych zwyczajnie nie było. Wkrótce po zakończeniu rabacji jej nieformalny lider otrzymał niewielki majątek ziemski, na którym spędził resztę swych dni. Rozbicie ruchu demokratycznego zaś, m.in. za jego nie do końca pewnie świadomym udziałem, doprowadziło do wieloletniej preponderancji konserwatystów w Galicji, pod rządami których stała się ona najbardziej zacofanym zaborem. Nic dziwnego – w swej „spiskowej” obsesji stańczycy torpedowali nawet powstawanie towarzystw rolniczych, dopatrując się w ich działalności zaczątku szerszego ruchu wywrotowego.
Rok 1846 obfitował zatem w Galicji w wydarzenia dramatyczne, w których pierwsze skrzypce, pod względem spójności i dojrzałości programowej, odegrała ówczesna lewica. O ile jednak Jakub Szela może pozostać co najwyżej symbolem fałszywej świadomości i uderzania na oślep, o tyle inspirującą postacią jest z całą pewnością Edward Dembowski – godny naśladownictwa i pamięci idealista i pragmatyk.