Odpowiedź wcale nie jest łatwa. Dosłownie zostaliśmy zalani sprzecznymi informacjami nt. tego, jak przebiegać ma epidemia, z czym się łączy, jak długo będzie trwać? Kiedy będzie szczepionka? Czy mamy nosić maski, czy nie? Nosić rękawiczki w sklepach, czy nie? Ta kakofonia informacji na temat koronawirusa dowodzi, iż nikt dokładnie nie wie, co się naprawdę dzieje.
Skala
Nie wiadomo nawet, jaka jest skala problemu. Dziś, w sobotę 4 kwietnia popołudniu, mamy wg oficjalnych statystyk na całym świecie 1,2 mln osób zarażonych wirusem i ponad 60 tys. ofiar śmiertelnych. Podaję dokładny dzień, bowiem sytuacja bardzo dynamicznie się zmienia i zanim ten tekst zostanie opublikowany, będą już inne statystyki. Każdej doby umiera ok. 6 tys. osób i liczba ta ciągle rośnie. Ale w dalszym ciągu nie wiemy czy to w zasadzie dużo, czy mało. Niektórzy mówią na przykład, że dziennie z głodu umiera 25 tys. osób, co daje nam ponad 9 mln rocznie. Ale ponieważ problem ten w zasadzie nie dotyka Europy i Ameryki Północnej, był i jest ignorowany. Natomiast kiedy obecna epidemia uderzyła w „świat zachodni”, podnosi się wrzawa i lament.
Musimy przede wszystkim zaznaczyć, iż publikowane dane w sprawie COVID-19 to prawdopodobnie wierzchołek góry lodowej. Informacje nt. zachorowań i umieralności dotyczą tylko przypadków potwierdzonych laboratoryjnie i klinicznie. Jak dużo jest zachorowań, dowiemy się dopiero 2-3 lata po epidemii. Skonstruuje się wówczas specjalne modele statystyczne dla tego typu obliczeń, przeprowadzi badania, aby móc odpowiednio przeszacować dane i ustalić rzeczywisty zakres epidemii. Tak było w poprzednim przypadku pandemii „świńskiej grypy”, która wybuchła w 2009 roku i trwała jeszcze w roku 2010. Zmarło w jej wyniku ok. 18,5 tys. osób. Były to też przypadki potwierdzone laboratoryjnie. Kiedy później dokładnie przeanalizowano statystyki śmiertelności, okazało się, że ofiar było znacznie więcej – nawet od 10 do 25 razy. Szacuje się, że „świńska grypa” zabiła 200, może nawet ponad 500 tys. ludzi. Ustalenia te różnią się w zależności od założeń metodologicznych.
Gdyby obecne statystyki dotyczące COVID-19 przemnożyć przez 10 czy 25, sytuacja wyglądałaby dużo dramatyczniej, niżby to wynikało z bieżących statystyk. Oczywiście nie możemy wykluczyć, iż dziś sprawniej potrafimy diagnozować chorobę i ustalić jej zakres oddziaływania. Osobiście w to jednak wątpię. Nie sądzę, że od poprzedniej pandemii nasze narzędzia analityczne uległy radykalnej poprawie. A jeżeli tak, to by oznaczało, że gdybyśmy obecne statystyki przemnożyli tylko przez 10, mielibyśmy na świecie już ponad 600 tys. zgonów, ale równie dobrze może to być znacznie więcej – nawet ponad milion. I to od 10 stycznia tego roku, kiedy to zaczęto dokładnie śledzić sytuację i systematycznie zbierać dane statystyczne. Wniosek byłby taki, iż ofiar COVID-19 może być naprawdę wiele – o wiele więcej niż w przypadku „świńskiej grypy”.
Epidemia nie wybiera?
Nie możemy zatem problemu bagatelizować. Skoro tak, to może polski rząd ma rację, wprowadzając drakońskie restrykcje dotyczące tzw. kwarantanny narodowej? Może jest tak, jak mówił premier Mateusz Morawiecki, że nikt nie mógł tego przewidzieć? Epidemia dopadła nas znienacka, podstępnie?
Nie będę tu szerzej rozwijał już dobrze znanej argumentacji, że jednak polski rząd nie był przygotowany na wybuch epidemii; że do pierwszych dni marca bagatelizował zagrożenie i nie wyciągnął wniosków z tego, co działo się w Chinach; był głuchy na ostrzeżenia Międzynarodowej Organizacji Zdrowia. Prawdopodobnie myślano, że problem utknie gdzieś na Wschodzie lub Południu globu, nie dotrze do Europy, a nawet jeżeli, to sobie z epidemią poradzimy. Sytuacja tymczasem wygląda zgoła inaczej. Widzimy, jak system służby zdrowia w kolejnych krajach ulega załamaniu. Nie ma ani rezerw materiałowych, ani kadrowych. Niedostatki wychodzą zwłaszcza w zakresie epidemiologii. Premier Morawiecki chwali się, że mamy odpowiednią ustawę, ale nie mamy dość lekarzy epidemiologów, szpitali i oddziałów zakaźnych odpowiednio wyposażonych. Czyli rzeczy tak naprawdę podstawowych. Dochodzimy zatem do wniosku, że są narzędzia legislacyjne chroniące władzę (pod hasłem obrony porządku społecznego i bezpieczeństwa), ale nie ma podstawowych środków chroniących zwykłych ludzi przed coraz groźniejszą zarazą.
W takich warunkach najwyższą cenę za zaniechania rządu (tego, jak i poprzednich) zapłacą przede wszystkim najuboższe warstwy społeczeństwa. To nieprawda, że epidemia nie wybiera swoich ofiar. Statystycznie rzecz ujmując, oprócz tego, że koronawirus jest najgroźniejszy w odniesieniu do osób najstarszych i schorowanych, to zapewne najbardziej dotknie grup najbiedniejszych. W kontekście tak całego świata, jak i Polski. Osoby z klas najuboższych zapłacą najwyższą cenę w sensie zarówno społecznym, jak też ekonomicznym. Zastosowane przez rząd środki i działania spłaszczają wprawdzie tzw. krzywą zachorowań, ale jednocześnie powodują wydłużenie epidemii w czasie. A to oznacza, że różnego typu koszty będą się piętrzyć i nierówno dotyczyć różnych grup społecznych.
Ze społecznego punktu widzenia osoby najgorzej sytuowane materialnie często muszą polegać na sobie nawzajem, na swego rodzaju wymianie barterowej. Tymczasem długotrwała izolacja zrywa te więzi społeczne, co rodzić może poważne zagrożenia. Separacji ulegają też osoby i tak samotne, co jest dla nich szalenie ryzykowne na dłuższą metę. Dodatkowo nie bierze się pod uwagę ceny, jaka zapłacimy za to, że wiele osób chorych czeka na zabiegi medyczne, które nie mogą być teraz przeprowadzone, bowiem publiczna służba zdrowia zajęta jest walką z pandemią. A na ewentualnie prywatne, szybsze załatwienie sprawy (teraz czy po pandemii), z powodu braku środków finansowych liczyć nie mogą. Z ekonomicznego punktu widzenia natomiast przede wszystkim tracimy zarobki, a grupy najuboższe nie posiadają zbyt wielu rezerw finansowych. W zasadzie znaczna część społeczeństwa nie ma żadnych oszczędności. W perspektywie długookresowej może się zatem okazać, że więcej żyć będzie kosztować zubożenie społeczeństwa niż obecna epidemia. Nie ulega bowiem wątpliwości, że kondycja ekonomiczna znacząco wpływa na stan zdrowotny społeczeństwa i wskaźnik śmiertelności.
Nowoczesne społeczeństwo, średniowieczna izolacja
Trudno zatem przewidzieć bilans pandemii, nie wiemy co naprawdę powinniśmy umieścić po stronie kosztów. Rząd natomiast działa kompletnie po omacku, doraźnie, dosłownie z dnia na dzień, nie ma przygotowanych żadnych skutecznych scenariuszy przeciwdziałania zarazie. Wobec tego jedyne, co mu przychodzi na myśl, to odizolować wszystkich od siebie, bez względu na koszty. Odkładając na przyszłość wszelkie szacunki. Oczywiście jeżeli ludzie się nie będą ze sobą spotykać, to nie będzie zarażeń wirusem, ale to jednocześnie niestety nie znaczy, iż koszty epidemii będą – w szerszej perspektywie – mniejsze. A nawet nie znaczy, że uratujemy więcej żyć.
Rząd działa przy kompletnej niewiedzy. To z kolei skłania go do autorytarnych rozwiązań. W istocie okazuje się, że od średniowiecza sposoby reagowania władz na zarazę się nie zmieniły. Administracyjny przymus i administracyjnie zarządzona izolacja są dziś podstawowymi strategiami działania każdego rządu – od Chin, przez Indie i Polskę, po Stany Zjednoczone.
Tu dochodzimy do kolejnej kwestii. Upada pewien mit zaawansowanego społeczeństwa, „społeczeństwa wysokiej technologii i biotechnologii”, „społeczeństwa innowacyjnego”, „społeczeństwa wiedzy”. Okazuje się, że mamy raczej do czynienia ze „społeczeństwem niewiedzy”. Nowe technologie – które nas tak fascynują – mają przede wszystkim zastosowanie w kontroli społecznej, w zwiększeniu i narzucaniu wydajności pracy oraz w dostarczaniu nam rozrywki – zwykle płatnej. W odpowiedzi na epidemie jesteśmy w dalszym ciągu skazani na średniowieczne metody, oparte o restrykcje i nagi przymus. Jeżeli ktoś tu spodziewał się bardziej zniuansowanych strategii działania, wysoce musiał się zawieść. Popularne narracje o postępie technologicznym zderzają się dziś z epidemicznym zagrożeniem, na który nie potrafimy odpowiedzieć w ramach naszych demokratycznych reguł funkcjonowania. Zostaliśmy wprowadzeni w państwo stanu wyjątkowego, w system różnych restrykcji, być może materialnego niedoboru. Jak niewiele potrzeba było, aby obnażyć mit wydajności kapitalistycznej gospodarki, jej innowacyjności oraz znaczenia w utrzymaniu demokratycznych reguł gry. Wolny rynek nie może – jak się okazuje – nas uratować przez koronawirusem. Nie jest lekarstwem na wszystko – jak próbowano nas latami przekonywać.
Po drugie, epidemia obnażyła także mit o wysokim zaawansowaniu naszego społeczeństwa w tym sensie, że za wszystkich tymi technologicznymi innowacjami, które na co dzień opiewamy, kryje się żywa praca. Aby towar, zamówiony przez nas w ten prosty i jednocześnie dla wielu ludzi fascynujący sposób, poprzez tylko jedno kliknięcie, mógł się zmaterializować u progu naszych drzwi, potrzebna jest praca dziesiątek, setek tysięcy ludzi: w magazynach, centrach dystrybucji, w transporcie. Inaczej mówiąc, w logistyce. Dziś widzimy tłum pracowników i pracownic w takich firmach jak Amazon, narażających się na zarażenie wirusem. Są też osoby codziennie pracujące na produkcji, w trudnych warunkach, ramię przy ramieniu, wystawiając się na niebezpieczeństwo. To nie jest wirtualna rzeczywistość, to żywa populacja pracująca po to, aby cyfrowe zamówienie zamieniło się w realny, namacalny produkt w naszych rękach. Przekonujemy się, że jednak za wartością nabywanych przez nas dóbr kryje się konkretna praca – obarczona trudem, a dziś także szczególnym ryzykiem. Praca często najmniej opłacana, jak właśnie w magazynach czy w przemyśle spożywczym.
Fermy i wirusy
Kolejną rzeczą, którą musimy sobie uzmysłowić, jest fakt, że epidemia nie spadła z nieba. Zresztą Episkopat Polski od razu odciął się od epidemii, stwierdzając jednoznacznie w swoim oświadczeniu, że nie jest to dopust boży. Ale nie jest to też bynajmniej dzieło „ślepych sił natury”. Jest to raczej efekt tego, jak współistniejemy z naszym ekologicznym otoczeniem, jak na to otoczenie wpływamy, jak je wykorzystujemy i – niestety – nadmiernie eksploatujemy.
Nie jest dziełem przypadku, że pierwsza pacjentka zarażona koronawirusem wywołującym COVID-19 pracowała w Wuhan na rynku mięsnym. Z kolei pacjentem „zero” w przypadku poprzedniej pandemii „świńskiej grypy” był kilkuletni chłopiec, Edgar Hernandez, mieszkający w jednej z meksykańskich wiosek otoczonych przez wielkie świńskie fermy. Po wprowadzeniu strefy wolnego handlu na terenie Ameryki Północnej (NAFTA) w 1994 roku Meksyk stal się dogodnym miejscem inwestycji dla amerykańskich potentatów mięsnych, takich jak Smithfield. Koncerny te były pod naciskiem rosnących w Stanach Zjednoczonych wymogów sanitarno-epidemiologicznych, jak też ekologicznych, a także dotyczących warunków pracy. Nastąpiła alokacja produkcji i dokonały się przeobrażenia w systemie hodowli w Meksyku. (Nota bene dziś Smithfield – co znamienne – jest częścią chińskiego giganta mięsnego WH Group).
Przemysł mięsny gromko protestował przeciwko używaniu nazwy „świńska grypa” na określenie pandemii z lat 2009-2010. Oficjalna nazwa stosowana przez Światową Organizację Zdrowia jest inna. Nie zmienia to sytuacji, że wraz ze wzrostem globalnej produkcji i spożycia mięsa – czy szerzej produktów pochodzenia zwierzęcego – wzrasta zagrożenie epidemiczne. Rośnie ono z powodu koncentracji produkcji hodowlanej i powstawania wielkich ferm przemysłowych. Dlaczego?
Z jednej strony wielkie fermy przemysłowe są idealnymi miejscami wylęgania się szczególnie zjadliwych szczepów wirusów. Co któryś z nich atakuje ludzi. Działa tu zresztą cały łańcuch współzależności, w którym biorą udział także zwierzęta dzikie, w tym ptaki wędrowne, jak kaczki, ale też stada dzików. Zresztą dzikie zwierzęta także w jakiejś mierze podlegają gospodarczym rygorom hodowlanym: dokarmianiu, odstrzałowi, doborowi, czyli pewnym formom regulacji. Z drugiej strony te wielkie fermy sąsiadują z ogromnymi ośrodkami miejskimi, skupiskami ludzi, którzy – jako mieszkańcy miast, ale często też już jako mieszkańcy wsi – nie mają bezpośredniej, fizycznej styczności ze zwierzętami hodowlanymi. Są od nich całkowicie odseparowani. Produkty pochodzenia zwierzęcego trafiają w ich ręce często już przetworzone i poprzez rynek. Jak ten w chińskim Wuhan, gdzie prawdopodobnie wybuchła obecna pandemia COVID-19. Ponieważ ludzie coraz rzadziej mają bezpośredni kontakt ze zwierzętami, nie nabywają naturalnej odporności. Wśród szczepów wirusów pojawiają się takie, które sieją śmierć wśród nieuodpornionej ludności.
Dodajmy, że w Wuhan żyje ponad 10 mln mieszkańców, a w całej aglomeracji ok. 19 mln. Jest to także populacja – tak w Wuhan, jak też w innych światowych miastach – bardzo ruchliwa. Co także jest znakiem czasu i współczesnej kapitalistycznej gospodarki wymuszającej nieustającą migrację, głównie za pracą.
Możemy tutaj jednocześnie poczynić analogie do chyba największej w historii ludzkości pandemii, jaka dotknęła Amerykę. Po przybyciu do Ameryki Europejczyków, a wraz z nimi zwierząt hodowlanych, z którymi tubylcy nie mieli przez wiele wieków styczności, wybuchły epidemie, które uśmierciły 90% rdzennej populacji Nowego Świata. Bez tej – zwykle nieświadomie stosowanej – broni biologicznej, kolonizacja Ameryki przez „białych” mogłaby się nigdy nie dokonać, a w każdym razie nie w tym tempie.
Eksploatacja i konsumpcja
Zarówno dzisiejszy COVID-19, jak i wcześniejsza „świńska grypa”, ale także pandemie, które dotykają zwierząt, jak „ptasia grypa” czy „afrykański pomór świń” – o których słyszymy jako przede wszystkim problemie ekonomicznym – są przejawami tego samego kryzysu ekologicznego. Sądziliśmy do tej pory, że najpoważniejszym problemem dla ludzi jest ocieplenie klimatu, tymczasem – nie przecząc doniosłości kwestii klimatycznej – dziś kluczowe mogą się okazać nasze relacje ze światem zwierząt, nasze wyniszczające formy eksploatacji fauny. Nie muszę chyba dodawać, iż jednym i w zasadzie najprostszym wyjściem z tej sytuacji jest radykalne ograniczenie i docelowo rezygnacja z konsumpcji produktów pochodzenia zwierzęcego.
Podsumowując, trzeba stwierdzić, iż faktycznie koronawirus nie spadł z nieba. Nie jest też dziełem ślepych sił natury. Jest efektem kapitalistycznej eksploatacji i związanego z nią stylu życia, rozumianego jako wielkość i formy konsumpcji. Jeżeli nie zaprzestaniemy kapitalistycznej eksploatacji, nie zmienimy obecnych form konsumpcji, będziemy żyć w zagrożeniu. Problem sam nie zniknie.