13 marca w Polsce wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego, a tydzień później – stan epidemii. Jednak „heroiczny” okres w walce z koronawirusem szybko się skończył. A od tego czasu władze – tak lokalne, jak i centralne – kilka razy zmieniały retorykę i poglądy na to, co się dzieje w związku z wybuchem zarazy i dokąd to wszystko zmierza. Najpierw mieliśmy się z „niewidzialnym najeźdźcą” rozprawić w dwa tygodnie, najdalej do świąt. Zwycięstwa w tak krótkim czasie ogłosić się nie udało. Zaczęto wyczekiwać i przygotowywać się na nadchodzącą „decydującą bitwę” – „szczyt zachorowań”, który miał nastąpić w okolicy świąt, po świętach, w drugiej połowie kwietnia, na przełomie kwietnia i maja.... A może – jak twierdzą dziś niektórzy – już go niepostrzeżenie przekroczyliśmy. Obecnie coraz mniej mówi się o szczycie. Ten typ argumentacji zastąpiono innym – o drugiej fali zachorowań na jesień. Walka z koronawirusem ma zatem trwać już nie kilka tygodni czy nawet miesięcy, ale nawet rok, dwa lata. A może dłużej?
Wszyscy jesteśmy podejrzani
30 marca minister zdrowia Łukasz Szumowski stwierdził, że restrykcje, które wcześniej wprowadzono, „są niewystarczające” i aby zapobiec wzrostowi zachorowań, zakazano m.in. – w odczuciu wielu komentatorów bezsensownie – uprawiania indywidualnego sportu amatorskiego na wolnym powietrzu oraz wstępu do lasu. Tego dnia mieliśmy 193 nowych zarażeń i dwa przypadki śmierci z powodu COVID-19. Kiedy 17 kwietnia Szumowski znosił wspomniane ograniczenia i ogłaszał wraz z premierem doktrynę o „odmrażaniu”, sytuacja z epidemiologicznego punktu widzenia była zdecydowanie gorsza – 461 zarażeń i 18 zgonów. Okazało się jednak, że bezpieczeństwo docelowo mają nam zapewnić maseczki. To kolejny zwrot w retoryce władzy. Najlepiej dowodzi tego zmiana prognoz co do potencjalnego spodziewanego odsetka zarażonych koronawirusem. Początkowo Szumowski mówił o 10–20% Polaków i Polek, teraz o 60%. Może więcej. Wszyscy jesteśmy zatem podejrzanymi, potencjalnymi nosicielami zarazka. A oznaką tego – konieczność noszenia maseczki.
Za tymi zmieniającymi się narracjami kryje się założenie, że dotychczasową taktyką wygrać się z zarazą nie udało. Elity władzy sugerują, że sukces był niemożliwy, bo nasze społeczeństwo jest zbyt mobilne, niezdyscyplinowane i skore do niesubordynacji. Trzeba zatem działać inaczej. Nie ma tutaj miejsca na refleksję, że zagrożenie tkwi w reakcjach władz. Spóźnionych, przesadnych, nieadekwatnych do sytuacji i wreszcie podyktowanych niewiedzą. Rząd nie chce przyznać, że na wirusa odpowiedziano zbyt późno, zmarnowano dwa miesiące (od połowy stycznia br.) na przygotowanie służby zdrowia i społeczeństwa na epidemię. Można było wyprodukować (zakupić) odpowiednią liczbę maseczek, kombinezonów, respiratorów, testów, wyznaczyć szpitale zakaźne, uruchomić laboratoria, przygotować kadry i procedury postępowania. Można było otoczyć ochroną seniorów, a wszystkie przygotowawcze kroki poddać konsultacjom społecznym, wpisać je w demokratyczne reguły. Kiedy epidemia wybuchła, Morawiecki sam nie wiedział, co mówić – czy był przygotowany na nią, czy raczej zaskoczony. Jednego dnia mówił tak, drugiego odwrotnie. Wytknęły mu to zresztą media.
Niedawno doradca podległego prezydentowi Dudzie Biura Bezpieczeństwa Narodowego prof. Andrzej Zybertowicz bronił władz, twierdząc, że żaden rząd na świecie nie był przygotowany do pandemii, a w Biurze leżał na stole szereg analiz mówiących o przynajmniej kilkunastu rodzajach ryzyka (w tym być może o groźbie epidemii, bo już nie pamięta), z których nie wiadomo było, co wybrać. Najwyraźniej nic nie wybrano albo wybrano źle. Kto ponosi za to odpowiedzialność? No bo raczej nie społeczeństwo.
Test na demokrację
Koronnym argumentem na to, że rząd nie był przygotowany, była kwestia przeprowadzonych testów na obecność koronawirusa. Liczba wykonanych testów jednoznacznie wpływa na wykrywalność zarażeń i jest (była?) jedną z podstawowych strategii przeciwdziałania skutkom epidemii. Minister zdrowia utrzymywał jednak najpierw, że w Polsce robi się ich dostatecznie dużo, adekwatnie do potrzeb i nie mniej niż gdzie indziej. Dziś spoglądając na liczbę przeprowadzonych testów w 27 krajach Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii, widzimy, że jednak Polska zamyka (wraz z trzema innymi krajami) tę stawkę. Owszem, w niektórych krajach problem zarażeń wystąpił szybciej, a tym samym w dłuższym czasie zrobiono więcej testów. Nie jest to jednak regułą. Na przykład w Czechach, gdzie pierwszy przypadek zarażenia koronawirusem wystąpił ledwie cztery dni wcześniej niż w Polsce, testów – w przeliczeniu na liczbę mieszkańców – zrobiono trzykrotnie więcej.
Dodatkowo w okresie Wielkanocy w Polsce beztrosko – pomimo już istniejących możliwości laboratoryjnych – nie przeprowadzono łącznie ok. 20 tys. testów, które pozwoliłyby na wykrycie dodatkowych kilkuset, może nawet 1000 zarażeń. Na tę wątpliwość Szumowski po prostu odpowiedział, że najwidoczniej nie było takich skierowań do badania i on za to odpowiedzialności nie bierze. Kwestia testów powoli przestaje stać w centrum uwagi, nacisk kładzie się na wynalezienie szczepionki. „Nie ma żadnych danych – mówił 17 kwietnia Szumowski – by epidemia miała skończyć się w lecie lub na jesieni. Musimy mieć perspektywę do przygotowania szczepionki”. Jednak sterując liczbą przeprowadzonych testów, rząd może budować (choć tylko do pewnego momentu) uzasadnienie swoich działań, raz to spiętrzając liczbę zachorowań, innym razem zmniejszając. W zależności od politycznych potrzeb.
To zdumiewające, ale w tyglu różnych naukowych argumentacji, zawsze „ujawnia się” opinia, która uzasadnia nowe wytyczne rządu (czy to na temat maseczek, szczytu zachorowań, znaczenia testów itd.). Jeden z wirusologów miał stwierdzić właśnie teraz, że testy nie są specjalnie potrzebne, bo i tak opisują sytuację sprzed wielu dni. Nie wykrywają samego koronawirusa, ale antyciała pojawiające się już po zakażeniu. Nie mają zatem dużego, bezpośredniego znaczenia w walce z epidemią. Jednak postulat powszechnego dostępu do testów (i to od zaraz) wydaje się jednym z istotniejszych. Pozwolą nam odzyskać kontrolę nad własnym życiem, aby nie być zdanym na zmienne i ślepe werdykty władzy. Jej manipulacje i przemilczenia.
Powrót Orwellowskiego świata
W kontekście mętnych i sprzecznych narracji rządu rodzi się coraz więcej domysłów co do jego prawdziwych intencji. Czy bardziej niż o nasze życie i zdrowie nie chodzi o biznes i zachowanie władzy oraz skorzystanie z okazji i przechwycenie pełnej kontroli? Nagłymi decyzjami o restrykcjach, obwieszczanych z teatralnym przerysowaniem, wywołano najpierw u ludzi strach o bezpieczeństwo, a teraz przedstawia się im warunki „nowej normalności”, do której będziemy dochodzić etapowo. Program Morawieckiego mówiący o budowaniu „społeczeństwa pandemii” w oparciu o izolację, identyfikację i informatyzację brzmi jak maoistowski program partii. Widać w wielu przypadkach wyraźne zachłyśnięcie się chińskim sukcesem w walce z koronawirusem, ale opierającym się na elektronicznej inwigilacji, wszechobecnym monitoringu i atomizacji społecznej połączonej z surowym prawem. Nie tylko nad Żółtą Rzeką, ale także nad Wisłą spekuluje się, że skoro można kontrolować elektronicznie setki tysięcy poddanych kwarantannie, to przecież technicznie jest to możliwe także w skali całego społeczeństwa. Neoliberalne media podpowiadają, że np. w Szwajcarii służby reagują, kiedy w jednym miejscu spotka się zakazana liczba osób, na podstawie danych od operatorów telefonii komórkowej. Skoro można w Chinach, ba, nawet w Szwajcarii, tej kolebce demokracji, to czy nie można też w Polsce?
To, co wydawało się nieuniknioną udręką na dwa tygodnie czy miesiące epidemii, przez dwa lata oznaczać może ustanowienie nowego i ze swej istoty totalitarnego ustroju. Kompletne przeistoczenie relacji społecznych i systemu sprawowania władzy. Program Morawieckiego to nic innego jak zapowiedź cybernetycznego łagru, a zmęczone i pełne troski spojrzenie ministra Szumowskiego bije z oczu nowego Wielkiego Brata. Walka zaczyna się toczyć o zdecydowanie coś więcej niż tylko cenę biletów MPK.