Nie tylko węgiel
Szacunek ten spotkał się z krytyką. Szereg późniejszych publikacji mówiło o udziale nawet na poziomie 51%. Taka liczba pada np. w artykule „Livestock and Climate Change” (Hodowla a zmiana klimatu) umieszczonym na łamach World Watch Magazine w listopadzie 2009. W „Meat Atlas” z 2014 roku czytamy, że w zależności od tego, jak liczyć, zwierzęta gospodarskie są odpowiedzialne za emisję 6% do 32% gazów cieplarnianych. Duże różnice w szacunkach zależne są od tego, co w nich uwzględnimy: czy tylko bezpośrednią emisję związaną z hodowlą, czy też dodamy to tego produkcję paszy, nawozów i pestycydów, skutki orki, wyrąb lasów, drenaż torfowisk itd.
Ostatnio w mainstreamowych publikacjach najczęściej przyjmuje się dla hodowli – podany w raporcie IPPC z 2014 roku – udział emisji w wysokości 14,5%. Nawet przy tym umiarkowanym szacunku musimy stwierdzić, iż chów zwierząt w znaczącym stopniu przyczynia się do efektu cieplarnianego. Dla porównania – wg tego samego raportu IPPC transport jest odpowiedzialny za 14,1% emisji, a energetyka na potrzeby mieszkaniowe – w 5,1%. Jednak uwaga w tej kwestii koncentruje się przede wszystkim na paliwach kopalnych. Z trudem, nawet w aktywistycznym dyskursie, przebija się, że za obecny stan rzeczy odpowiedzialne w dużej mierze są inne sfery naszej gospodarki i życia.
Nieuwzględnienie w kontekście zmian klimatycznych kwestii hodowli przemysłowej i wytwarzania produktów pochodzenia zwierzęcego doczekało się za to ostrej krytyki w interesującym dokumentalnym filmie z 2014 roku pt. „Cowspiracy” w reżyserii Kip Andersen i Keegan Kuhn.
Mięso i redukcja emisji CO2
Na ile faktycznie spożycie mięsa i produktów pochodzenia zwierzęcego, jak mleka, masła, serów czy jajek, może mieć wpływ na redukcję emisji gazów cieplarnianych. W jednym z badań (Elke Stehfest i inni, 2009) ustalono, że zmiana diety na wegańską pozwoli zmniejszyć emisję dwutlenku węgla – CO2 o 17%, metanu – CH4 o 24% i tlenku azotu – N2O o 21%. Korzyści pojawiłyby się nie tylko w wyniku likwidacji czterech głównych źródeł emisji związanych z chowem zwierząt – produkcji paszy, fermentacji jelitowej, składowania obornika i przetwórstwa – ale także w efekcie uwolnienia ogromnych obszarów przeznaczonych do tej pory na hodowlę. Według niektórych szacunków zajmuje ona ok. 70% wszystkich użytków rolnych. Doprowadziłoby to np. do możliwości odnowy terenów leśnych, co wiązałoby się z większym wchłanianiem dwutlenku węgla. Niestety, efekt ten przynosi największy skutek w pierwszej fazie zmian, po czym jego wpływ na ewentualną redukcję emisji CO2, wg przyjętych przez badaczy i badaczki realistycznych scenariuszy, jest mniejszy. Gdyby zatem – jak zakładano w omawianej analizie – zarówno tempo wzrostu populacji ludzkiej, jak i gospodarki (mierzone PKB per capita) utrzymywałby się na dotychczasowym poziomie, co z ekologicznego punktu widzenia jest trudne do przyjęcia, zmiana diety – najbardziej nawet radykalna – nie zdoła utrzymać w ryzach emisji gazów cieplarnianych. Bezmięsna dieta jest ważnym antidotum na efekt cieplarniany, ale prawdopodobnie niewystarczającym.
Problem polega na tym, że coraz dobitniej widać, że nie uda się skutecznie przeciwdziałać ociepleniu planety jedynie poprzez redukcję wykorzystania paliw kopalnych i przejście na OZE. Nie zdołamy w ten sposób osiągnąć zakładanych ekologicznych celów w określonym czasie. Na przykład autorzy i autorki omawianej wyżej pracy nt. wpływu spożycia produktów pochodzenia zwierzęcego na emisję gazów cieplarnianych przyjęli w swoich założeniach w 2009 r., że stężenie dwutlenku węgla (ekwiwalent) w atmosferze nie może do 2050 r. przekroczyć 450 ppm i będzie postępować mniej więcej 10 ppm na 10 lat. Wszystko w tym celu, aby globalny wzrost temperatury nie był większy niż 2°C w porównaniu z czasami przed industrializacją. Ale stężenie CO2 rośnie szybciej – kilkanaście do 20 ppm przez dekadę – a wszystkie podejmowane dotychczas działania nie zdołały wyhamować tego tempa.
Podaż czy popyt
Brak dostatecznych postępów w przeciwdziałaniu zmianom klimatycznym wiąże się z kilkoma przyczynami. Jedną z nich jest przekonanie, że można zachować dotychczasowe polityczne i ekonomiczne status quo i jednocześnie uchronić się przed najgorszym. Stąd nadzieje liberalnych elit, że w tym celu da się wykorzystać mechanizmy działania kapitalistycznej gospodarki. Na tej kanwie na przykład forsowano i forsuje się pomysły w stylu handlu emisjami CO2. Także jeśli chodzi o konieczność redukcji spożycia mięsa i produktów pochodzenia zwierzęcego do tej pory sądzono, że najlepszą strategią jest zdanie się na wybór „uświadomionego” konsumenta. Jest to m.in. pokłosie artykułowanego przez Petera Singera (wpływowej w ruchu proanimalistycznym postaci) przekonania, że wegetarianizm jest rodzajem bojkotu konsumenckiego, a o losach zwierząt i naszej planety decydujemy między półkami sklepowymi. Stanowisko to wpisuje się w paradygmat ekonomii liberalnej, mówiący o dominacji czynnika popytowego nad podażowym. Inaczej mówiąc, mielibyśmy produkować to, na co ochotę ma konsument, a nie konsumować to, do czego przymusza nas producent. Wiele analiz pokazuje jednak, że strona podażowa ma tu wyraźną przewagę.
W jednym z najnowszych norweskich badań (Marthe H?rvik Austgulen i inni, 2018) dość dogłębnie empirycznie przeanalizowano, czy konsumenci są gotowi wybierać produkty spożywcze (bezmięsne), kierując się względami ekologicznymi. Wychodzono jednocześnie z założenia, że ograniczenie spożycia produktów zwierzęcych ma istotny wpływ na redukcję emisji gazów cieplarnianych. Tymczasem w Norwegii spożycie mięsa wzrosło z ok. 45,7 kg na mieszkańca w 1989 r. do 70,5 kg w r. 2016.
Wg autorek i autorów omawianego opracowania konsumenci wprawdzie nie doceniają wpływu hodowli na zmiany klimatyczne, ale sama wiedza nie jest czynnikiem wystarczającym, aby zmienić wzorce konsumpcji. Dyskurs wiążący negatywne zmiany środowiskowe z indywidualnymi zachowaniami konsumentów stał się częścią głównego nurtu polityki i wolnorynkowej doktryny. Badani klienci nie zgadzają się jednak, aby obciążać ich odpowiedzialnością za politykę ekologiczną i wykazują zmęczenie mnogimi kampaniami, namawiających ich do takich czy innych „odpowiedzialnych” zachowań podczas zakupów. Polityka zorientowana na konsumenta musi uwzględniać szerszy kontekst. Jak choćby to, że produkcja mięsa w wielu krajach (w tym w Norwegii) jest znacznie dotowana, co z kolei wpływa na jego cenę detaliczną. Z kolei – dodam od siebie – relacje i ruchy cenowe są czynnikiem w poważnym stopniu wpływającym na wybory konsumenckie. W konkluzji artykułu czytamy, że „jednak regulacja strony podażowej byłaby prawdopodobnie bardziej skuteczna” w zmniejszaniu negatywnego wpływu konsumpcji mięsa na klimat. Dlatego niektórzy postulują nie tylko zaprzestanie dotowania hodowli i produkcji zwierzęcej, ale nawet obłożenie mięsa dodatkowym podatkiem – akcyzą.
Chlewnie czy odkrywki
Niestety, jednostronne spojrzenie na problem klimatyczny jest też udziałem ruchu ekologicznego. Kiedy – w kontekście zmian klimatycznych – wszyscy byli w Polsce zafiksowani na węglu, produkcja zwierzęca gwałtowanie się w naszym kraju rozwinęła, a konsumpcja mięsa per capita – podobnie jak w Norwegii – znacznie wrosła (pisałem o tym w poprzednich dwóch numerach Zielonych Wiadomości). Inaczej mówiąc: dekarbonizacja naszej gospodarki postępowała, i to od początku lat 90., jednak obok wyrosło nowe, potężne źródło emisji gazów cieplarnianych – przemysłowa hodowla i przetwórstwo produktów zwierzęcych.
W tym kontekście zasadne wydaje się pytanie, dlaczego jednak uporczywie wybieramy (jak to zrobił Obóz dla Klimatu) na miejsce protestów odkrywki węgla brunatnego (oczywiście rujnujące dla środowiska naturalnego), a nie obszary koncentracji ferm przemysłowych? Czy podążanie tutaj krok w krok za aktywistami i aktywistami niemieckimi, w których kraju węgiel brunatny odgrywa zupełnie inną rolę gospodarczą, energetyczną i ekologiczną niż w Polsce, jest dobrym rozwiązaniem? Czy jest to strategicznie przemyślane i realnie skuteczne? Albo czy nie ulegamy tu liberalnej ideologii, gdzie napiętnowanie wszystkiego, co PRL-owskie, uchodzi zawsze za słuszne? W przeciwieństwie do górnictwa, o wiele ciężej byłoby krytykować współczesne „neoliberalne” koncerny telekomunikacyjne, motoryzacyjne czy spożywcze. Zamiast pod Koninem, może lepiej było jednak rozbić namioty Obozu dla Klimatu pod siedzibą Polsatu (którego właściciel czerpie także ogromne zyski z odkrywki węgla brunatnego) czy pod poznańską fabryką Volkswagena (oszukującego na testach emisyjnych). (Dodajmy, że w ostatnich dekadach w kwestii ograniczenia negatywnego wpływu transportu na zmiany klimatyczne globalnie niewiele się zmieniło). Może trzeci Obóz dla Klimatu powinien odbyć się w sąsiedztwie jakiejś mega-fermy przemysłowej pracującej dla Mekovity? Ale przede wszystkim musimy przyjąć, że nie jest to kwestia jednego czynnika czy sektora, ale całego ustroju ekonomicznego i politycznego.
Tekst ten ukazała się w numerze 3/2019 „Zielonych Wiadomości” (zielonewiadomosci.pl)